Jasełka w Lubochni. – Czytając scenariusz, o grę aktorów byłam spokojna. Sen z powiek spędzały mi stroje zwierząt, habity dla mnichów i św. Klary. Usiadłam z wrażenia, gdy podczas prób odkryłam, że w szkole jest uczeń, który potrafi naśladować wszystkie zwierzęta. Naprawdę beczał jak prawdziwy baran i ryczał jak wół! – śmieje się Anna Krześlak-Popłońska.
Widok starej szopy, w której – obok Maryi, Józefa i nowo narodzonego Jezusa – leżały „gadające” zwierzęta, zrobił wrażenie nie tylko na dzieciach. W ogłoszonym w ramach akcji ewangelizacyjnej „Rośnij z Gościem” konkursie na najlepsze przedstawienie jasełkowe, w którym nagrodą był reportaż z planu przedstawienia, decyzją jury, I miejsce zajęły jasełka franciszkańskie, przygotowane przez uczniów klas IV–VI Szkoły Podstawowej w Lubochni, na podstawie scenariusza Adama Szafrańca „Światłość w ciemności świeci”.
Sygnet taty i radość prababci
Hasło „jasełka” na 30 uczniów Szkoły Podstawowej w Lubochni, którzy w tym roku wcielili się nie tylko w rolę Świętej Rodziny, pastuszków, królów, ale także św. Franciszka, mnichów, św. Klary i zwierząt, działa jak alarm bojowy. Każdy chwyta za swoje pudło i w ciągu kilku minut z ułożonego ucznia zamienia się w radosnego mnicha ze świecącą łysiną, ryczącego wołu czy dużego wielbłąda. Założenie nowej skóry niemal natychmiast wywołuje wspomnienia związane z szyciem strojów, próbami i 7-krotnym wystawianiem przedstawienia. – W połowie października Sylwia Półtorak, z którą wspólnie odpowiadałam za tegoroczne jasełka, przyniosła mi wyszukany w internecie scenariusz – mówi Anna Krześlak-Popłońska, nauczyciel plastyki, techniki i religii w Zespole Szkolno-Przedszkolnym w Lubochni. – Teksty i muzyka bardzo mi się podobały. Nie miałam jednak złudzeń co do strojów. Wiedziałam, że ich zrobienie zajmie wiele tygodni. By nie hodować smoka, niemal natychmiast zabrałam się do pracy. Jako pierwsze na warsztat poszły szaty królewskie, które miały być bogate i wytworne. Z szaf, strychów i magazynów szkolnych powyciągałam ozdobne tkaniny i przez kilka wieczorów obszyłam króli. Stałam się też stałym bywalcem ciucholandów, w których za złotówkę kupowałam brakujące elementy i ozdoby. W uszycie szaty dla Baltazara włączyła się rodzina Jakuba Bernaciaka, który wcielił się w tę rolę – opowiada pani Anna. – Mama razem z prababcią uszyły mi albę, którą ozdobiły srebrnymi wstążkami – potwierdza Kuba. – Zwłaszcza prababcia była w swoim żywiole. Ona zawsze chętnie włącza się w takie zadania. Babcia ze strony taty przygotowała mi koronę. A tata przełamał się i dał mi swój sygnet. Prosił tylko, bym go nie zdejmował, bo mogę go zgubić. Na szczęście nic takiego się nie stało. Uszkodzeniu uległ jedynie dzbanek, w którym była mirra. Pożyczyła nam go jedna z naszych nauczycielek. O tej stracie pani jeszcze nie wie, bo dzban posklejaliśmy i odłożyliśmy na półkę – opowiada Kuba, który razem z pozostałymi królami i wielbłądem, na prośbę księdza proboszcza, w uroczystość Trzech Króli w strojach jasełkowych przybył do kościoła. – Ludzie, widząc nas, nie wiedzieli czy się modlić, czy się śmiać – dodaje Jakub.
Wielbłąd w prezencie ślubnym
Nie lada wyzwaniem okazało się przygotowanie strojów dla zwierząt. By mali aktorzy przypominali prawdziwych mieszkańców szopy, kilku nauczycieli pozbyło się ze swoich domów skór i narzut. – Każda z koleżanek przynosiła, co tylko miała w domu. Narzuty Ania w mig zamieniała w stroje owiec, kozłów i baranów. Ciucholandy odwiedzało coraz więcej osób – opowiada Sylwia Półtorak, która mówi, że jej zadanie było nieco prostsze, bo polegało na nauczeniu dzieci piosenek i ćwiczeniu ról. – Dzieci się garnęły i bardzo szybko opanowały tekst. Dlatego praca z nimi była czystą przyjemnością. Radość uczniów, którzy cierpliwie znosili wszelkiego rodzaju przymiarki, dodawała sił także pani Ani, której pomysłowość podziwiali nie tylko nauczyciele, ale i rodzice. – Z niektórymi strojami poszło sprawnie. Inne wymagały dużo więcej zachodu. Maski głów zwierząt zostały kupione przez internet. Resztę trzeba było uszyć. Dla woła wykorzystałam strój krowy, który miałam wcześniej uszyty. Pozbawiłam go tylko dużych wymion. Z rogami też nie było problemu. Zostały wzięte ze starej maskotki, której należała się już emerytura. By ubrać osiołka, musiałam dokładnie obejrzeć jego zdjęcia. Zresztą w przypadku innych zwierząt było podobnie. Tu znaczenie miał każdy szczegół: ogon, uszy, grzbiet. Zszywając golf, który potem Zuzia założyła na nogi, zrobiłam zad osła – opowiada pani Ania, która zdradza, że najtrudniej było jej przygotować przebranie dla wielbłąda, w którego rolę wcieliło się dwóch uczniów – wyższy Filip i niższy Miłosz. Za skórę zwierzęcia posłużyła pluszowa narzuta, którą pani Ania przed laty dostała w prezencie ślubnym. Garb wielbłąda udało się uzyskać za pomocą plecaka i poduszki. Na kopytka zamieniono dwie pary skarpet jednego z oficerów kadry dowódczej 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim. Wywinięte na lewą stronę, do złudzenia przypominały kopyta wielbłąda. – Byliśmy jednym z nielicznych zwierząt, które nie mogły ubrać się same – śmieje się Filip Miko, będący... głową i nogami przednimi wielbłąda. – Sztuką było także chodzenie. Trochę czasu zajęło nam zsynchronizowanie ruchów. Z Miłoszem ustaliliśmy, że ja będę zaczynał od prawej, a on od lewej nogi. By lepiej widział, co robię, wysoko podnosiłem kopyta – tłumaczy Filip. – Niestety, nie udało się nam przećwiczyć siadania, to już była wyższa szkoła jazdy. A szkoda, bo wówczas moglibyśmy chwilę odpoczywać – dodaje Miłosz Wojtaszek.
Nieprzekupny Franciszek
Poza królami i zwierzętami w przedstawieniu grali również pasterze, anioły, a także św. Franciszek, św. Klara i dzieci. Przy ich strojach też nie wszystko szło gładko. Jasełkowi uczniowie wystąpili w mundurkach jednej z amerykańskich szkół. – Stroje dla pastuszków pochodziły z szafy mojej 90-letniej cioci. Jeden z pastuchów zagrał w kubraku żołnierza dwóch wojen światowych, który w tym stroju wracał z wojny. Franciszkańskie habity trzeba było uszyć. Po kilku tygodniach pracy z igłą i nitką poradziłam sobie i z tym zadaniem. Wiele śmiechu było przy robieniu peruki. Grający św. Franciszka Filip Sykut miał długie włosy, których – mimo próśb – nie chciał obciąć. Obiecywałyśmy mu za to nawet kilka szóstek, ale był nieugięty. Nie było więc wyboru – musiał grać w peruce. By wyglądał wiarygodnie, musiałam uzyskać łysinę. Wycięłam ją z gotowej peruki, której robiłam postrzyżyny na łysinie męża – wspomina ze śmiechem pani Anna. – Dzięki peruce i habitowi czułem się jak prawdziwy franciszkanin. Kiedy tylko zakładałem strój, od razu czułem się dobrym i świętym człowiekiem. Myślę, że dzięki interwencji św. Franciszka dałem radę zagrać nawet z wysoką gorączką – mówi zadowolony z siebie Filip. Tegoroczne jasełka, wystawione przez uczniów Szkoły Podstawowej w Lubochni, były wielką przygodą nie tylko dla uczniów i nauczycieli, ale także dla ich rodziców i mieszkańców. Niektórzy z nich ze zdumienia przecierali oczy, widząc uczniów niosących przez ulice duże drzewa, które były elementami scenografii. Wszyscy zaś, którzy widzieli przedstawienie, zgodnie twierdzili, że przesłanie przekazane przez uczniów nie tylko pomogło im głębiej przeżyć święta, ale też zachęciło do refleksji nad własnym życiem.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się