O przyjaźni ze św. Teresą z Àvili i św. Janem od Krzyża, kontraktach z Bogiem i świętej wojnie z Marią i Januszem Kuśmirkami rozmawia Monika Augustyniak.
Monika Augustyniak: Od wielu lat należycie Państwo do Świeckiego Zakonu Karmelitów Bosych, m.in. dzięki Wam odbywa się w Waszej parafii w Bednarach coroczne czuwanie ku czci MB Szkaplerznej we wspomnienie NMP z Góry Karmel. Jak przeżywacie to święto?
Janusz Kuśmirek: Coroczne święto jest przypomnieniem tego, że zostaliśmy włączeni do rodziny karmelitańskiej. Przeżywamy je jako ponowne zawierzenie Matce Bożej swojego życia, a także podziękowanie za obietnice, jakie złożyła noszącym Jej szatę – szkaplerz. Od kilku lat, dzięki uprzejmości naszego proboszcza ks. Józefa Paciorka, w parafii odbywa się wielogodzinne czuwanie, a w następującą po nim niedzielę – odpust parafialny, na który przyjeżdża ojciec karmelita. Wszyscy chętni mogą wtedy uroczyście przyjąć szkaplerz. W tym roku odpust poprzedzały cztery wygłoszone przez nas katechezy o szkaplerzu świętym.
Jak zaczęła się Wasza historia ze świeckim zakonem?
Maria Kuśmirek: Kilkanaście lat temu moja znajoma opowiadała nam o tej wspólnocie. Kiedy mówiła o duchowości karmelitańskiej, o tym, że najważniejsza jest rozmowa z Tym, o którym wiemy, że nas kocha, od razu wiedziałam, że Karmel to moje miejsce. Śmieję się, że być może już w przedszkolu wiedziałam, że będzie to mój drugi dom. Zaczęliśmy z mężem jeździć do Warszawy na formację. Ja po pół roku zostałam przyjęta do zgromadzenia. To był 1994 rok.
J.K.: Ja dość długo się wahałem. Owszem, jeździłem z Marylką na spotkania, ale w głębi duszy bardziej pociągali mnie franciszkanie i ich świecki zakon. Należałem nawet do ich grupy charytatywnej w trudnych czasach PRL. Chodziłem więc na spotkania i do jednych, i do drugich. Aż w pewnym momencie formatorka powiedziała mi, że pora się zdecydować i wybrać. Nie było to takie proste, bo te zgromadzenia mają zupełnie inne duchowości i oba mi się podobały. Jednak w tym czasie zacząłem dostrzegać wartość modlitwy wewnętrznej, tej poufnej rozmowy z Bogiem, która w zakonie karmelitańskim jest podstawą. Wybrałem Karmel i do dziś tego nie żałuję.
Zgromadzenie karmelitańskie w ogromnym stopniu opiera się na czci Matki Bożej. Czy zawsze byliście Państwo tak bardzo maryjni?
M.K.: Ja wychowałam się w rodzinie, w której rodzice pozostawiali nam wolność wyboru co do wiary, uczestnictwa w Mszach św. i nabożeństwach. Otrzymałam sakramenty, ale raczej nie chodziłam do kościoła. Mimo to całe życie Matka Boża była mi bliska. Kiedy miałam 7 lat, zmarła moja mama. Być może dlatego tuliłam się do Maryi jak do najlepszej Matki. To właśnie Ona doprowadziła mnie do swojego Syna. Bóg Ojciec kojarzył mi się zawsze z surowym sędzią, więc nie potrafiłam nawiązać z Nim relacji. A Jezus był dla mnie... gipsową figurą. Pamiętam, że na studiach w Warszawie często odwiedzałam kościół Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Omijałam ołtarz główny i szłam do nawy bocznej, gdzie był obraz Maryi. Pamiętam taką sytuację, kiedy młoda piękna studentka klęczała u stóp figury Jezusa i obejmowała Jego stopy. Nie mogłam się nadziwić temu, co robi. Myślałam: „Przecież to tylko gipsowa figura!”. Ale Maryja otworzyła mnie na swojego Syna. Zaczęło się to podczas choroby mojego średniego dziecka. Syn miał 5 tygodni, gdy lekarz postawił diagnozę: zapalenie opon mózgowych. Dla mnie był to wyrok śmierci. Wiedziałam, że nawet jeśli przeżyje, będzie niepełnosprawny intelektualnie. Niewiele myśląc, pobiegłam do kościoła i zawarłam kontrakt z Bogiem. Powiedziałam Mu: „Nie mam nic, co mogłabym Ci oddać, ale mam mój nałóg tytoniowy. Jeśli ocalisz mojego syna, oddam Ci palenie”. Następnego dnia lekarz powiedział, że diagnoza była pomyłką, dziecko będzie zdrowe. Wiedziałam, czyja to zasługa. Rzuciłam palenie z dnia na dzień, choć nie było łatwo.
Czy to był moment, w którym zaczęła się Pani otwierać na Jezusa i Jego Ojca?
M.K.: To był proces, który trwał latami, ale z pewnością ten moment był jego początkiem. Moja siostra jest zakonnicą, dużo z nią rozmawialiśmy i to ona podsunęła nam dzieła św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża. Dziś są oni naszymi przewodnikami, z ich pismami nie rozstajemy się na krok. Świętą Teresę odkryłam jako kobietę współczesną, tę, która mówi o miłości do braci, która spotyka Jezusa podczas obracania omleta na patelni, tę, która odkryła, że wygoda i modlitwa nie idą w parze. A kiedy dzięki nim podjęłam dialog z Jezusem, byłam Mu wierna. Jezus, jak dobry pasterz, przywoływał mnie do siebie. A Jego głosowi nie można się oprzeć. Wystarczy powiedzieć Mu: „pragnę”, a On zrobi resztę.
J.K.: Warto w tym miejscu dodać, że to pragnienie, które mamy w sobie, by być wciąż bliżej Boga, by Go poznawać i Jemu się oddawać, by być narzędziem w Jego ręku, to działanie Boga, a nie nasza zasługa. My pozostajemy wierni regule zakonu, ale to Bóg daje nam pragnienie bliskości z Nim.
A skoro już o regule mowa, bycie członkiem zakonu karmelitańskiego pociąga za sobą wiele zobowiązań modlitewnych. Czy nie jest to dla Państwa trudne?
J.K.: Rzeczywiście trzeba mieć sporo czasu na modlitwę. Jesteśmy zobowiązani do codziennej modlitwy brewiarzowej, do codziennego rozważania słowa Bożego i do uczestnictwa w Eucharystii. Nie wyobrażamy sobie dnia bez Różańca i Koronki do Miłosierdzia Bożego. Dlatego też czas przygotowania do złożenia definitywnych przyrzeczeń to niemal 6 lat, aby człowiek mógł rozeznać, czy to jego droga i czy podoła wymaganiom. Kiedy wstąpiliśmy do zakonu, musieliśmy od początku rozplanować dzień, by mieć czas na wszystko. Dzięki temu, a przede wszystkim dzięki codziennej wewnętrznej modlitwie, Bóg stanął w centrum naszego życia. Z jednej strony można powiedzieć, że od tamtego czasu nasze życie się uspokoiło, a z drugiej wtedy właśnie zaczęliśmy toczyć świętą wojnę. I to nie tylko na polu duchowym. Po jakimś czasie zrozumieliśmy, że Bóg oczekuje od nas większej aktywności społecznej. Żona działała w radzie miasta, a ja byłem radnym powiatu. W międzyczasie założyliśmy wspólnotę karmelitańską w Sochaczewie, a potem przenieśliśmy ją do Bednar. Dziś, jako emeryci, mamy sporo czasu na nasze zobowiązania. We wszystkim, co dotyczy nas i naszego życia, chcemy pozostać wierni Jezusowi i Jego Matce.