Gdy nadejdą święta Bożego Narodzenia, wydaje nam się, że już wszystkie nasze nadzieje i oczekiwania zostały spełnione. To jednak nie do końca jest prawda, bo narodzenie Chrystusa to nie koniec, a początek kolejnego etapu w historii zbawienia.
Z Ewangelii wg św. Łukasza (Łk 3,15-16.21-22)
Gdy lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest on Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: „Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem”.
Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest. A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego w postaci cielesnej niby gołębica, a z nieba odezwał się głos: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie”.
Są takie momenty w naszym życiu, gdy oczekujemy czegoś z ogromnym napięciem i nadzieją, że nasze oczekiwania spełnią się i przyniosą nam pewnego rodzaju korzyść. Oczekujemy powrotu ukochanej osoby, a szczególnie niecierpliwimy się, gdy zaczyna się spóźniać, czekamy na wyniki testu, na prezenty, w kolejce, w korku czy też na dworcu, wyglądając opóźnionego pociągu. Wszystkim tym sytuacjom może towarzyszyć uczucie zniecierpliwienia, które powoduje w nas szczególne napięcie. We wszystkich tych rodzajach oczekiwania wspólnym mianownikiem jest nasza nadzieja na to, że te wyczekiwane momenty wkrótce, prędzej czy później, nastaną.
Co jednak z sytuacją z dzisiejszej Ewangelii? Lud oczekuje na przyjście Mesjasza, a temu oczekiwaniu towarzyszy napięcie, które nastręcza pytania, a zwłaszcza to główne: „Czy Jan jest obiecanym Mesjaszem?”. W tym przypadku napięcie możemy rozumieć dosłownie. Ci ludzie rzeczywiście oczekiwali przyjścia Chrystusa, wierzyli w to, że to się stanie już, zaraz, wkrótce. Ufali, że to przyjście Wybawiciela będzie wiązało się z wyrwaniem z niewoli rzymskiego cesarstwa i było to dla nich doświadczenie tak bardzo realne, że rosnące napięcie było wyczuwalne także dla autora Ewangelii.
Tu pojawia się oczywiście pytanie o to, czy my również wyczekujemy Jezusa z napięciem. Czy potrafimy tak przeżywać okres Adwentu i Bożego Narodzenia, żeby nieustannie oczekiwać Jego przyjścia na świat jako Boga żywego, prawdziwego, obecnego? Czy z napięciem oczekujemy na przyjęcie Jego Ciała pod postacią chleba? Czy z napięciem stajemy wobec tajemnicy zbawienia jako ci, którzy biorą w niej udział realnie, tu i teraz?
To jednak nie takie proste. Pierwsze wspólnoty chrześcijańskie zakładały, że Pan Jezus przyjdzie do nich od razu, aby zabrać pozostałą resztę do nieba. Natomiast my dziś, żyjąc innym rytmem, mamy pewnego rodzaju pragnienie długowieczności, które niejednokrotnie sprawia, że podchodzimy do życia tak, jakbyśmy mieli ich kilka.
Jan Chrzciciel odrzuca dziś niezwykłą propozycję, by obwołać go Mesjaszem i rozwiewa wszelkie nadzieje oczekującego ludu, ponieważ wie, że to próżne nadzieje, których nie można podtrzymywać. Mówi wprost, nie próbuje koloryzować. On właśnie uczy nas dzisiaj pokornego stanięcia w prawdzie. Mógłby stać się sławny i być może stworzyć własny nurt myślowy czy religijny, za którym postąpiłyby tłumy. Jednak Jan dobrze zna swoje obowiązki i wiernie je wykonuje.
Każdy z nas podczas swojego chrztu przyjął na siebie, być może nieświadomie, pewnego rodzaju obowiązki, które w pierwszej kolejności polegają właśnie na odkrywaniu i wypełnianiu swojego powołania do świętości. Następnie każdy z nas, a właściwie to nasi rodzice obejmują podczas chrztu siebie i nas zobowiązaniem, że będziemy całym naszym życiem dążyć do świętości.
Może warto dziś właśnie przywołać we wspomnieniach czy zdjęciach swoją uroczystość chrzcielną i podziękować Bogu za ten pierwszy sakrament, który otwiera nam drogę do Boga oraz za swoich rodziców chrzestnych, kapłana, który udzielał nam chrztu? Prośmy, aby kiedyś również nad nami mogło otworzyć się niebo, byśmy mogli usłyszeć: „To jest moje ukochane dziecko, na które czekałem z ogromnym napięciem”.