Śp. bp. Józefa Zawitkowskiego poznałem w 1986 roku. Był proboszczem w parafii kolegiackiej w Łowiczu, a w tym czasie była to moja rodzinna parafia. Określenie: "poznałem" chcę rozłożyć w czasie, bo po kilkudziesięciu latach pewne wspomnienia nabierają innego znaczenia. Nikt z nas nie wie, co i kiedy w życiu okaże się potrzebne i ważne. Z pozoru nic nie znaczące sytuacje nabierają znaczenia.
Pierwsze wspomnienie, do jakiego chcę się odwołać, to wydarzenie z lat osiemdziesiątych, kiedy byłem ministrantem w parafii. Szósta lub siódma klasa. Msza Święta wieczorna w uroczystość Trzech Króli.
W tamtym czasie w kolegiacie łowickiej był ołtarz na wpół soborowy. Miejsce dla ministrantów i lektorów było na dostawianych ławach i na schodkach, obitych szarą lub bordową wykładziną, które stanowiły część prezbiterium. Wiedzą, o czym piszę ci, którzy pamiętają kolegiatę z tamtych dobrych lat. Podczas liturgii ustawialiśmy się według wzrostu. Ministranci młodsi na niższych schodkach, starsi na wyższych, następnie lektorzy, oczywiście według wzrostu. Jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności czy młodzieńczego roztargnienia podczas tej uroczystości zachowaliśmy się jak w tym powiedzeniu, że ministranci w parafii to zorganizowana obraza boska. Młodsi ministranci weszli na schodki wyżej położone, starsi lektorzy stali niżej. Jeszcze do tego ktoś czegoś zapomniał i nie podał we właściwym momencie. Było nas wtedy bardzo dużo, więc efekt bałaganu był proporcjonalny do liczby osób zgromadzonych w prezbiterium. Na twarzy księdza proboszcza Józefa rysował się charakterystyczny grymas.
Po zakończonej Eucharystii, kiedy wróciliśmy do zakrystii na modlitwę po służeniu, w głowach mieliśmy tylko jedno: aby jak najszybciej włożyć komżę do reklamówki i wracać do domu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy ksiądz proboszcz poinformował nas, że mamy w komżach i albach wracać do ołtarza. Był poirytowany i zaczął nas ustawiać tak, jak to powinno wyglądać. Po kolei wskazywał wszystkim właściwe miejsce, ale chyba nikt nie odbierał tego źle, bo miał rację - nie zrobiliśmy tego dobrze podczas Mszy św. Nie służyliśmy tak, jak nas uczył ksiądz opiekun. Naprawdę wyglądało to źle. Mógł machnąć na to ręką i odpuścić sobie mówiąc tylko, że niestety ministranci zawiedli. Chciał nie tylko skorygować nasze zachowanie, ale też wywołać w nas świadomość piękna liturgii i porządku, jaki powinien być podczas nabożeństwa, że to też jest wymiar naszej duchowości i odpowiedzialności, jaką ponosi jako proboszcz za celebrację liturgii. Jako początkujący proboszcz wracam myślami do tamtych czasów, kiedy jeszcze nie widziałem, po co i na co mi ta wiedza i co znaczyła ta musztra w Trzech Króli.
Drugie wspomnienie też pochodzi z tamtego czasu. Wśród starszych lektorów był jeden bardzo ekscentryczny, zbuntowany, lubiący zaszokować wyglądem i fryzurą młody człowiek. Ksiądz proboszcz Józef zwracał uwagę na to, byśmy przy ołtarzu wyglądali schludnie i elegancko. Więc kiedy zobaczyliśmy starszego kolegę z fryzurą na „irokeza”, ale oklapniętego tzn. długie włosy zsuwały mu się na pół twarzy, wiedzieliśmy, że bez komentarza proboszcza się nie obędzie. Jeszcze większa była nasza konsternacja, kiedy podchodził do przyjęcia Komunii Świętej. On jeszcze bardziej zgarnął włosy na twarz! Kiedy podszedł, ksiądz Józef popatrzył na niego z uszanowaniem młodzieńczego buntu, przyjmując go takim, jakim jest w tej chwili. Najpierw odsunął włosy, a potem udzielił Komunii. Nie było komentarza i zwracania uwagi. Taka ludzka reakcja widziana oczami dorastającego chłopaka, kiedy bunt młodego pokolenia jest szanowany przez doświadczone starsze pokolenia.
Z tamtych czasów kolegiaty i proboszczowania Biskupa Józefa wspominam jeszcze monumentalne dekoracje na święta Bożego Narodzenia i grobu Pańskiego na Wielkanoc, które jako służba liturgiczna pomagaliśmy przygotowywać. Tę dbałość o piękno świątyni nie tylko w święta, zaszczepioną przez Ks. Biskupa, mam po dziś dzień.
Kolejne wspomnienie to już czas życia seminaryjnego sprzed 20 lat. Mój rocznik jako pierwszy w historii naszego seminarium przedstawiał tzw. Zieloną Trawkę, czyli przedstawienie satyryczne o życiu seminaryjnym kleryków, przełożonych i wykładowców wystawiane w wieczór ostatkowy przed Wielkim Postem. Ksiądz Biskup w czapce legionisty, bo konwencja była wojskowa, oglądał przedstawienie, a po zakończonym spektaklu przyszedł do aktorów na scenę. Jeden z naszych kolegów na jego prośbę przemówił jego sposobem mówienia i manierą, wywołując przy tym salwę radości i uśmiechu. To był taki moment i chwila, gdzie dobry żart bawi i śmieszy, nie obraża, a przy okazji pokazuje, że biskup też umie śmiać się z siebie, bo jak mówił ks. Jan Twardowski, kto umie się śmiać z siebie, ten ma ubaw przez całe życie.
Wspomnienie ostatnie to myśli o głoszeniu słowa Księdza Biskupa, które kiedyś bardzo mnie poruszało. Świadomie piszę „kiedyś”, bo przecież człowiek dorasta i wyrasta, rozwijamy się i szukamy wciąż nowego spojrzenia na Słowo Boże. Wiemy, że Ksiądz Biskup głosił kazania jedyne w swoim rodzaju. Poetyckie, odwołujące się do literatury, bardzo często do "Chłopów" Władysława Reymonta. Słuchaliśmy tych homilii przy różnych uroczystościach. Z czasem osłuchaliśmy się z tymi tematami. Porównania i powiedzonka stawały się częścią języka potocznego braci kleryckiej. I tak kiedyś klerycy wracający z jakieś uroczystości zostali zapytani przez przełożonego: "Kto głosił homilię?”. Klerycy odpowiedzieli, że Ksiądz Biskup Józef. "I o czym było kazanie?" - pada pytanie przełożonego, a klerycy odpowiadają: "Kazanie było w stylu: Boryna siał a Łapa szczekał". Miał Biskup Józef swój styl mówienia homilii, jedyny w swoim rodzaju. Nie do podrobienia, choć wielu próbowało. To było coś osobistego, wypracowanego przez lata wystąpień i przemówień w różnych miejscach i różnym czasie. Czasem mówił wprost, bez ogródek. Może czasem byliśmy przesyceni tym stylem, ale myślę, że przyjdzie czas, kiedy zatęsknimy za opowieściami o Borynie, Jagnie, Maćku i Łapie na przednówku…