U progu Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego nasze myśli biegną ku świętości, ale i przemijaniu. Refleksja o najbliższych, którzy odeszli, łączy się z nadzieją, że są już obok Najwyższego. Temat śmierci dla wielu jest trudny, niewygodny, "do przemilczenia", ale są tacy, którzy w milczeniu codziennie się z nią spotykają, a temat przemijania, grobu i pochówku jest ich pracą. Grabarze.
Często niezauważani, cisi, skromni - pokorni słudzy w ostatniej drodze. Dla nich cmentarz jest codziennością, miejscem pracy, posługi. To oni słuchają największego żalu, widzą to, czego często nie dostrzegają kapłani, żałobnicy, i których nikt nie przygotowuje do zawodu. Nieraz słyszą, że "kopać dołki to każdy potrafi", ale nie każdy potrafi pochować 15 osób dziennie, spotkać się z rodzinami zmarłych i wrócić do swoich bliskich, dając z siebie 100 proc. w obowiązkach domowych.
Paweł grabarzem jest od 12 lat. Jak sam mówi, nie zaczął spektakularnie. - Podobno pierwszy swój pogrzeb przeżywa się najbardziej, przynajmniej tak mówili koledzy. Mnie jakoś nie ruszył - jeśli tak można to ująć. Zacząłem pracę grabarza, bo tak mi się życie potoczyło... Pilnie potrzebowałem pracy, szukali, to poszedłem. I podszedłem zadaniowo. Wykopać dół, wpuścić trumnę, zakopać, ułożyć wieńce. Tyle. I tak też zrobiłem. Pierwszy pogrzeb nie był jakimś wielkim przeżyciem dla mnie. Zresztą kolejne też nie przynosiły skrajnych emocji. Pierwszy raz "trzepnęło mną", gdy chowałem dziecko. Ból rodziców nie do opisania - wspomina.
Jednak grabarz przyznaje, że cudzy ból był łatwiejszy do zniesienia. Najgorzej pochować bliskie sercu osoby. - Mama. Kobieta, która nosiła mnie pod swoim sercem, pielęgnowała, przewijała, nie spała nocami, gdy chorowałem, dokładała wszelkich starań, by wychować na dobrego człowieka. Nie ułatwiałem jej tego zadania. To był trzeci rok mojej pracy. Miałem 27 lat, mama - niewiele ponad 50. Zmarła nagle. Do dziś do końca nie wiem, dlaczego. Miałem ochotę rozszarpać cały świat, bo mój był rozszarpany. Nie pozwoliłem, by ktoś inny złożył do grobu tak drogie mi ciało. O pomoc poprosiłem kolegę, z którym nieraz już to robiliśmy. Ale to był zupełnie inny pogrzeb, chciałem wszystkiego osobiście dopilnować, nad wszystkim czuwałem i pierwszy raz poczułem, że nie jestem zwykłym robotnikiem, który grzebie ciało. Jestem tym, któremu rodziny powierzają swoich bliskich, niosę ich jako ostatni. I nie chcę, żeby to brzmiało bardzo podniośle, jakbym nie wiadomo, jakim sługą był, ale od pogrzebu mamy zmieniłem patrzenie na rodziny, na moje zadania. I boli, gdy widzę, jak nad jedną trumną dzieci zwijają się z bólu, z tęsknoty za rodzicami, a nad drugą wnuczka wrzuca relację na Instagram z pogrzebu babci... Świat oszalał - mówi Paweł.
Postrzeganie swojej pracy zmienił też Artur Gabarczyk. - Najgorsze były i są dla mnie pogrzeby dzieci. Sam jestem ojcem i nawet nie chcę sobie wyobrażać... Nie! Ojcowie bardzo często mają taką potrzebę zaniesienia trumienki swojego dziecka i złożenia jej do grobu. Pierwszy taki pogrzeb dla mnie był ciosem w samo serce. Miała 3 dni, gdy zmarła. Ryczałem, bo nie można było tego płaczem nazwać, razem z rodzicami Paulinki. Do dziś, gdy jestem na pogrzebie dziecka - mimo że mam określony czas, w jakim powinienem schować trumnę, zamurować grób - rodzicom maluchów daję więcej czasu, jeśli tego potrzebują. Nam się wydaje, że to trzeba szybko zamknąć, mniej będzie bolało. Nieprawda. Są tacy, którzy nad trumną wypowiadają jeszcze ostatnie słowa, trzeba im na to pozwolić i nie chcę zawodu grabarza podnosić do rangi Bóg wie kogo, naszej roli do psychologów... No nie, ale w sumie to my jesteśmy do ostatnich chwil z żałobnikami i widzimy znacznie więcej niż kapłani czy rodzina - dodaje Artur.
Rozmowy z grabarzami także w papierowym wydaniu "Gościa Łowickiego" - w 43. numerze na 31 października.