Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

To czekanie pozostawia ślad

– Przy szopce wspomina się ludzi dobrych. Nie ma wtedy czasu na negatywne skojarzenia i myśli. Pamięta się o tych, którzy szli z nami przez życie, którzy zostawili dobre ślady i wiele wnieśli w nasze życie. Oni wszyscy, żyjący i zmarli, pomagają tworzyć litanię wdzięczności za życie i obecność – mówi Maria Kamińska.

Barbara i dwie Marie do świąt przygotowują się od dawna. W czasie, gdy inni poszukują nowych ozdób, wykwintnych produktów czy wyszukanych prezentów, one zachowują spokój, modlą się i czuwają. To pozwala im czulej dbać o relacje. Wszystkie wiedzą, że prezent, posiłek, zaangażowanie bez skupienia na Bogu trącą pustką, a ta zwłaszcza w święta boli dużo bardziej. Podczas rozmów z bliskimi przekonują, że rodzący się w szopie Bóg nie potrzebuje przepychu, bogactwa, fajerwerków. Bóg-Człowiek potwierdzał to wiele razy, przychodząc do ich skromnych mieszkań i domów.

Dar od rosyjskiego oficera

W tym roku o Jego przyjściu, narodzeniu, życiu przez cztery tygodnie w wielu świątyniach przy blasku świec opowiadał św. Joachim, dziadek, który dostąpił zaszczytu spotkania Boga w osobie własnego wnuka. To co czuł, myślał, widział, pobudza wyobraźnię. Czekanie na Pana zostawia ślad. Dobrze wiedzą o tym babcie, które pierwszy raz urodziny Boga świętowały kilkadziesiąt lat temu. Barbara Narkiewicz-Jodko pierwsze lata życia spędziła na ziemi poznańskiej. Później jej domem stały się Skierniewice. Przy zaparzonej herbacie chętnie powraca myślami do domu rodzinnego i pierwszych wigilii, które przypadły na koniec wojny.– To były siermiężne czasy, a mimo to na wieczerzę czekaliśmy z wypiekami na twarzy – mówi. – Pierwsze wspomnienie, do którego chętnie powracam, pochodzi z 1945 roku. Miałam wtedy 4 lata. Razem z mamą i ciotkami mieszkaliśmy w dwurodzinnym domu, który w części najpierw zajęli Niemcy, a potem Rosjanie. Ci drudzy kwaterowali także w barakach w ogrodzie. Przed Wigilią mama z ciotkami zaprosiły wszystkich żołnierzy na wieczerzę. Do stołu zasiadł tylko oficer. Pozostali usadowili się na podłodze pod ścianą. Do dziś przed oczami mam obraz mojej cioci, która do menażek nalewa im barszcz albo grzybową. Wszyscy kolędowaliśmy. Razem z nami swoje piosenki śpiewali także Rosjanie. I wtedy, poruszony atmosferą, oficer podarował mi torebkę obszytą koralikami. Nosił ją za pazuchą niczym talizman. Przypominała mu o córce, którą zostawił w domu. Taką moc miało wówczas wspólne zasiadanie do wieczerzy. Dla mnie był to najpiękniejszy prezent, jaki wówczas dostałam. Później już żaden dar nie zrobił na mnie takiego wrażenia, żaden aż tak nie poruszył – wspomina B. Narkiewicz-Jodko.

Kolejne wigilie pani Basi przypadły na lata 50. Jak mówi, były to straszne czasy. W sklepach brakowało dosłownie wszystkiego. Był za to strach, że UB stanie u drzwi i zabierze kogoś z domowników. – Tamte święta były przerażające, niepewne, smutne. Wszystko było stłumione. Jedyną radością w okresie Bożego Narodzenia było codzienne chodzenie do kościoła na kolędowanie. Jednego roku ksiądz zaproponował, by dzieci dobrymi uczynkami wyścieliły żłóbek Jezusa. Każdy, kto zrobił coś dobrego, otrzymywał od rodziców źdźbło pochodzące ze stołu wigilijnego, które kapłan układał w żłóbku. Przybywało siana i dobrych uczynków. Pamiętam też chodzenie od domu do domu z szopką, którą od ciotki zakonnicy otrzymywał mój kuzyn. To było prawdziwe cudo zrobione z opłatków. Do dziś pamiętam tamte emocje i przejęcie – opowiada pani Barbara.

To, co najpiękniejsze – myślenie o Bogu i innych, modlitwę, chodzenie na Roraty, przygotowywanie ozdób, a także codzienne wieczorne śpiewanie kolęd – pani Barbara przeniosła do swojego domu. Kolędowanie było i jest ulubioną jej formą modlitwy i przekazywania wiary. Przez lata pierwszą kolędę intonował mąż Jan. Później śpiewaniu nie było końca. W tym roku po raz pierwszy sygnał do uwielbiana Boga śpiewem da ktoś inny. Pan Jan w styczniu zaproszony został na ucztę w niebie. – Wiem, że jest tam szczęśliwy. Liczę, że tam także razem z nami będzie śpiewał, oddając Bogu chwalę. Każdego dnia proszę go, by zajął mi miejsce, tuż obok siebie, byśmy znów razem mogli śpiewać – wyznaje.

Maryśka, gdzie Ty jesteś

? Przy robieniu stroików na żyrardowskiej plebanii parafii Matki Bożej Pocieszenia krząta się Maria Czeczot. Żyrardowianka ze starannością stroi stół i plebanijne pomieszczenia. W pracę wkłada całe serce. Wszystko robi dla Jezusa, który od lat jest w jej życiu Kimś bliskim, z Kim chętnie spędza czas. Jak wyznaje, nie zawsze tak było. – W dzieciństwie szczytem radości nie było narodzenie Boga. O wiele ważniejsze były paczki, które ojciec przynosił do domu – wspomina pani Maria.

Tata rodowitej żyrardowianki był krawcem. Na dwa–trzy dni przed Wigilią kończył pracę. Zabierał ze stołu materiały, nakrywał maszynę serwetką, a na stole rozkładał obrus. Dla domowników był to sygnał, że święta Bożego Narodzenia są już blisko. – Nasze wieczerze były dość skromne. Mama zawsze przygotowywała śledzie, zupę grzybową, jakieś ciasto. Mało było duchowych akcentów: modlitwy przy stole, chodzenia na Roraty. Skupialiśmy się raczej na znakach, a nie na duchowym przeżywaniu – wspomina.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy