Wiele osób ma pewne problemy z delegowaniem władzy, obowiązków czy odpowiedzialności. Często jest tak, że wolimy sami wykonać pracę, która stoi przed naszym zespołem. Tak dzieje się w pracy, w szkole, a zwłaszcza w relacjach rodzinnych - uważamy, że sami wykonamy zadanie lepiej, szybciej, mniejszym kosztem… Ale czy zawsze to najlepszy wybór?
Z Ewangelii wg św. Marka (Mk 16, 15-20)
Jezus, ukazawszy się Jedenastu, powiedział do nich: "Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Te zaś znaki towarzyszyć będą tym, którzy uwierzą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, a ci odzyskają zdrowie". Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły.
Po przeczytaniu dzisiejszego fragmentu Ewangelii zadałem sobie pytanie: czy Jezus bez obaw powierzał Apostołom misję głoszenia słowa przed swoim wstąpieniem do nieba? Czy Apostołowie dobrze wszystko zrozumieli, czy wykonają powierzoną sobie część Boskiego planu? Czy nie lepiej byłoby, gdyby sam Jezus chodził wciąż po świecie, uzdrawiał, nauczał?
Taka refleksja mogła wziąć się zapewne z podświadomych obaw, którymi sam kieruję się w życiu. Przecież nie raz zdarzyło mi się wziąć coś na siebie, przyjąć jakieś zadanie czy odpowiedzialność w przekonaniu, że zrobię to lepiej, szybciej, dokładniej. Mam tu również przed oczyma matki sprzątające za swoje dzieci, bo „one nie posprzątają dokładnie”; myślę o ojcach, którzy rezygnują z pomocy synów przy pracy w garażu, bo „on nie trzyma prosto latarki”; ale mam też na myśli każdego z nas, który w swoim zakresie wiedzy i kompetencji próbuje wyręczyć wszystkich tych, którzy mogliby się czegoś nauczyć, żeby również taką wiedzę i kompetencje zdobyć. Czy my czasami nie wyrządzamy sobie krzywdy?
A zatem dlaczego Jezus wstąpił do nieba? Nie mógł zostać? Tak fizycznie, po ludzku… a no nie mógł i być może nawet nie chciał. Bo jeśli uczniowie mieli cokolwiek zrozumieć z trzech lat spędzonych z Nauczycielem, to musieli w końcu wyruszyć na głęboką wodę. Oni sami zostali zaproszeni do tego, aby naśladować swojego Mistrza, aby przywoływać w swojej pamięci te chwile, które wspólnie przeżyli i już nie tylko odtwarzać to, co minęło, ale również przekazywać dalej i współtworzyć na nowo. To wielkie zadanie i wielka odpowiedzialność, którą Chrystus przed swoim Wniebowstąpieniem powierzył Apostołom, a którą również powierza każdemu z nas dzisiaj.
Nie można więc oburzać się na to, że Jezus nie chodzi dzisiaj wśród nas w swojej ludzkiej postaci i nie działa tak, jak w czasach biblijnych. Czy wtedy potrzebna byłaby wiara? Czy Bóg w ten sposób nie próbowałby wyręczyć nas w wierzeniu? Bo przecież każdy musiałby „uwierzyć” w Jezusa, gdyby zobaczył Go na własne oczy, gdyby dotknął szaty, zamienił kilka słów, poprosił o cud. Ale czy na tym polega wiara? Albo zupełnie z drugiej strony – czy na pewno każdy uwierzyłby w Jezusa, gdyby mógł zobaczyć Go „na żywo”? Czy nie uznalibyśmy Go za oszusta, manipulanta etc. Natura ludzka jest niezwykle skomplikowana…
Świętujmy dzisiaj Wniebowstąpienie Pańskie, ciesząc się z tego, że Jezus pokazał nam pewną drogę, którą jest wiara oparta na Ewangelii; że przez krzyż pokazał nam prawdę o wielkiej miłości Boga, która może stać się sposobem na przejście drogi; a także cieszmy się z tego, że Jezus pokazał nam jej cel, którym jest prawdziwe życie z Bogiem.