Testament dla Łowiczaków

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 31.01.2013 00:00

Wywiad. O pracy z prymasem seniorem, jego wizjach, wyborach i wdzięczności, a także przyjaźni łączącej go z ziemią łowicką z bp. Andrzejem F. Dziubą, ordynariuszem łowickim, byłym sekretarzem śp. kard. Józefa Glempa, rozmawia .

Biskup Andrzej F. Dziuba przez kilkanaście lat był sekretarzem prymasa seniora kard. Józefa Glempa Biskup Andrzej F. Dziuba przez kilkanaście lat był sekretarzem prymasa seniora kard. Józefa Glempa
Agnieszka Napiórkowska

Agnieszka Napiórkowska: Wiem, że kardynał Józef Glemp był bardzo ważną osobą, z którą łączyły Księdza Biskupa więzy synostwa i przyjaźni. Proszę powiedzieć, jakie najważniejsze lekcje odebrał Ksiądz Biskup od zmarłego prymasa?

Bp Andrzej F. Dziuba: – Tak na szybko trudno wypunktować wszystko, co było dla mnie ważne. Wydaje mi się, że z tych kilkudziesięciu lat bliskości i współpracy, jedną z ważniejszych rzeczy było uświadamianie sobie własnej niedoskonałości. Przez lata uczyłem się od niego otwartości, przyjmującej w pokorze wiedzę i doświadczenie innych, i niewycofywania się z własnych wyborów, z własnych wizji. Zresztą w przypadku Księdza Prymasa te wizje się sprawdziły. Myślę tu o jego umiejętności niekoncentrowania się na pojedynczych faktach. On potrafił nad nimi przejść dalej, wiedząc, że dzieje to nie jeden moment, ale pewien ciąg historii, pewne zjawiska, które następują po sobie.

Opierając się na Opatrzności Bożej, która ciągle mu towarzyszyła, pokazywał, że idąc z Bogiem, można bardzo wiele zrobić. Widziałem w nim autentycznego, pokornego człowieka, który służy. Służąc w pokorze, spotykał się z niezrozumieniem, za które nie oczekiwał nawet przeprosin. Drugą ważną cechą była jego bliskość z drugim człowiekiem. Ksiądz Prymas nie stawiał barier. Uważał, że zarówno człowiek prosty, jak i uczony ma mu coś do powiedzenia. To sprawiało, że stawał się coraz bogatszy, bo czerpał nie od jednej grupy ludzi, ale od wielu.

Wiernym i Księdzu Biskupowi dał się chyba poznać jako człowiek modlitwy, który przez cały czas nie tracił kontaktu z Bogiem.

– To prawda. Poranne modlitwy zawsze zaczynał brewiarzem. W ciągu dnia też nie brakowało mu czasu na modlitwę. Każdy dzień kończył pójściem do kaplicy. Przez okno widzieliśmy, jak wieczorem nagle zapalało się tam światło. Najczęściej gdzieś koło północy. Zawsze szedł tam, gdy skończył pracę. Bliskość Pana Jezusa w domu umożliwiała mu ciągłe spotykanie się z Nim.

O czym trzeba jeszcze powiedzieć, by choć w małym stopniu opisać księdza prymasa?

– Bez wątpienia o tym, że był wybitnym humanistą. Znawcą greki i łaciny. Świetnie znał prawo rzymskie i historię. W tym się wręcz lubował. Po łacinie mówił bez kartki. Ot, tak po prostu, z głowy. Co ciekawe, będąc humanistą, o czym świadczą choćby jego wiersze, był też człowiekiem poukładanym, o szerokich horyzontach. Gdy np. spacerowaliśmy gdzieś po lesie, podziwiał piękno liścia na drzewie czy przypatrywał się korze. Innym razem przy starożytnym kościele, do którego chodził jako mały chłopiec, potrafił z namaszczeniem dotykać romańskich kamieni. Był także wrażliwy na piękno świata, co dawało o sobie znać podczas podróży. Miał też niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów międzyludzkich. Dla mnie ważne było także jego zaufanie. W czasach, gdy Sekretariat Prymasa był szczególną instytucją, bo nie było w Polsce nuncjatury, a kardynał był jednocześnie prymasem i przewodniczącym Episkopatu Polski, a także pełnił funkcję nuncjusza, ufał ludziom, swoim pracownikom. I to nie tylko w sprawach błahych, ale także trudnych i poufnych.

Z tego, co wiem, Kar- dynał należał do osób, które potrafiły doceniać drugiego człowieka, jego pracę, zaangażowanie i poświęcenie.

– Tak. To było wzruszające, jak on potrafił zauważać pracę sióstr zakonnych. Jak potrafił widzieć pracę kierowcy, pracę braci zakonnych, którzy byli na Miodowej. On ich wszystkich dostrzegał i w dyskretny sposób dawał jakieś znaki swojej wdzięczności. Odwiedzając klasztory żeńskie, zawsze miał ze sobą jakiś dar. Podobnie zachowywał się wobec księży. Tym, których uważał za godnych i zasłużonych, wypraszał w Stolicy Apostolskiej bądź sam z tytułu kapituł rozdawał honory i odznaczenia. Ludzie bardzo cenili sobie te wyróżnienia. To były wzruszające znaki. Do dziś pamiętam katechetki, pielęgniarki czy wieloletnie nauczycielki, które wyróżniał. Jednocześnie te same medale dawał profesorom. Podstawą bowiem była godność człowieka, jego wierność i fakt, że w swoim życiu nie szli za krótkotrwałym znakiem korzyści, ale trwali przy wartościach. Moim zdaniem, pięknym znakiem wdzięczności było odwiedzanie internowanych na początku stanu wojennego. Jednymi z pierwszych były kobiety w Białołęce. Jak one się zdziwiły, słysząc, że przyjechał do nich prymas! Strażniczki więzienia nie wiedziały, co zrobić. Nie było bowiem jeszcze instrukcji. W tamtym czasie był także u internowanych w Łowiczu. Te gesty wynikały z jego postawy odpowiedzialności i wdzięczności. Myślę, że warto podkreślić to, co że prymas Glemp był człowiekiem umiejącym okazywać wdzięczność. Czasem wiele godzin zajmowało nam przygotowanie listów, w których dziękował nawet za bardzo drobne ofiary czy jakiegoś rodzaju pomoc. I – co ważne – nie uznawał sztampy. Każdy list musiał mieć jakieś osobiste odniesienie.

Wiele osób, zwłaszcza na początku, próbowało prymasa porównywać do kard. Stefana Wyszyńskiego. On sam się tym porównaniom wymykał. A podejmując trudne decyzje, bardziej ufał Opatrzności niż temu, czego od niego oczekiwano. Pomimo ataków posuniętych choćby do nazywania go „czerwonym prymasem”, nie ulegał.

– Przychodząc po Prymasie Tysiąclecia, jasno postawił sprawę, że nie jest kardynałem Wyszyńskim, tylko kardynałem Glempem. I choć czerpał z doświadczeń swojego poprzednika, którego nazywał ojcem, nigdy nie próbował go naśladować. Przez cały czas starał się być sobą, choć jestem przekonany, że w sercu nieraz zadawał sobie pytanie, co by w takiej sytuacji zrobił kard. Wyszyński. A decyzje, jakie musiał podejmować, nie były łatwe. Pamiętam choćby pierwszy dzień stanu wojennego. Towarzyszyłem mu wówczas w wyjeździe do Częstochowy, na spotkanie z młodzieżą. Poza informacją o wprowadzeniu stanu wojennego, którą otrzymał, nic więcej nie wiedział. Co godzinę nadawano jedynie przemówienie Jaruzelskiego. Cóż w takiej chwili robić? Jadąc, wiedział, że czeka tam na niego tłum wzburzonych młodych ludzi, gotowych wyjść na ulice. Po powrocie do Warszawy było to samo. Na Miodową ciągle docierały informacje i pretensje: „Czemu Kościół nic nie robi?!”. Po wygłoszeniu słynnego kazania u jezuitów, zebrał ostre cięgi. Kolejne po tym, jak powiedział aktorom, że mają pracować, a nie protestować. Mówiono wówczas, że nawet intelektualistów nie rozumie. Potem było bardzo trudne spotkanie z księżmi, na którym jeden z nich go nagrywał. To były dla niego bardzo ciężkie chwile. Myślę, że w tamtych czasach trzymanie się swojej wizji, która – jak już mówiłem – nie opierała się na chwili, nawet za cenę cierpienia i upokorzenia, wynikała z głębokiej więzi z Bogiem. Podobnie zresztą było u kard. Wyszyńskiego, który, gdy został aresztowany w 1953 r., swój pobyt w odosobnieniu zaczął od przygotowania sobie stacji drogi krzyżowej na ścianie. Dramatycznym momentem w życiu kard. Glempa była jego choroba i operacje, po których mówiono, że jeśli przeżyje, będzie kaleką. A on potem jeszcze przez 20 lat posługiwał w pełni sił. W tych wszystkich wydarzeniach widziałbym Opatrzność Bożą, która przez cały czas mu towarzyszyła.

W ostatnich latach ksiądz prymas często odwiedzał naszą diecezję. Był Honorowym Obywatelem Łowicza i Skier-niewic. Przyjeżdżał tu chętnie?

– Przyjaźń kardynała z Łowiczem rozpoczęła się, kiedy został mianowany prymasem. Wówczas rokrocznie przyjeżdżał do kolegiaty łowickiej na przyjmowanie życzeń bożonarodzeniowych. Wtedy wracaliśmy najczęściej z Gniezna. W Łowiczu robiliśmy przystanek. I proszę sobie wyobrazić, że było tu tak, że prymas siadał przy ołtarzu, a kolejka Łowiczaków w strojach regionalnych ciągnęła się aż na zewnątrz. Każdy z nich dźwigał jakiś dar, z którym podchodził do prymasa, ciesząc się z jego obecności. Zresztą prymas pierwszy ingres odbył, oczywiście, do Gniezna, ale potem, jadąc do Warszawy, zanim został wprowadzony do katedry warszawskiej, odbył ingres do kolegiaty łowickiej. Jego więź z tą ziemią dojrzewała.

Podczas jednej z ostatnich uroczystości ku czci św. Wiktorii ksiądz prymas powiedział: „Popatrzcie na Łowicz!”.

– Myślę, że na tamto spotkanie dziś możemy popatrzeć, jak na jego swoisty testament, który nam pozostawił. Szedł wówczas z nami w procesji. Przyprowadził nas na rynek, gdzie wysłuchał hymnu państwowego, patrzył na flagę, na miasto. Potem zaś uczestniczył w tej wspaniałej Mszy św., podczas której w homilii wypowiedział słowa: „Popatrzcie na Łowicz! Jak w Łowiczu potrafią w harmonii dziękować za różne dobre rzeczy: religijne i społeczne”. Te proste słowa, które nam zostawił, musimy wypełniać. Zapewniam: on tu dobrze się czuł i chętnie tu przyjeżdżał. Będąc, podziwiał i gratulował. Myślę, że jego więzy z naszą diecezją nie zakończą się wraz z jego śmiercią.•