Ewa z... brzoskwinią

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 12.09.2013 23:18

O osiągnięciach Instytutu Ogrodnictwa, zyskach z organizacji Święta Kwiatów, a także o jabłkach wartych grzechu opowiada prof. Franciszek Adamicki, dyrektor Instytutu Ogrodnictwa.

Prof. Franciszek Adamicki, dyrektor Instytutu Ogrodnictwa Prof. Franciszek Adamicki, dyrektor Instytutu Ogrodnictwa
Agnieszka Napiórkowska /GN

Agnieszka Napiórkowska: Co Instytut Ogrodnictwa zyskuje na organizacji Skierniewickiego Święta Kwiatów, Owoców i Warzyw i kto wpadł na ten pomysł?

Prof. Franciszek Adamicki: - Koncepcja święta wyszła od prof. Szczepana Pieniążka, który chciał zaprezentować skierniewickie instytuty. To był główny powód organizacji tej imprezy, która ma już swoją  36-letnią historię. Na początku była to promocja kwiatów, owoców i warzyw. Były parady i korowody z roślinami. Później stało się to bardziej komercyjną imprezą, na której pojawiło się wiele stoisk niezwiązanych z ogrodnictwem. Z czasem miasto doszło do wniosku, że komercję trzeba ukrócić. Prezydent zarządził, że w centrum Skierniewic i na terenie instytutu nie będzie sprzedaży piwa, odzieży i tym podobnych rzeczy. Dziś - podobnie, jak przed laty - skierniewickie święto w dalszym ciągu jest promocją instytutu, jak i ogrodnictwa. Wystawiane są stoiska, na których sprzedaje się sadzonki roślin ozdobnych, cebulki, miód i inne produkty. Są też targi ogrodniczo-rolne.

Każdego roku na święto przyjeżdża wiele osób poszukujących fachowej porady. Kto może z niej skorzystać?

- Każdy, kto ma działkę, ogródek, a także plantację, może poprosić o konsultację. I tak się zresztą dzieje. Ludzie przyjeżdżają z roślinami, przywożą uszkodzone pomidory i nie tylko. Na wszystkie pytania staramy się odpowiadać. Konsultujemy zarówno dużych producentów, jak i działkowców. W ostatnich latach obserwujemy, że tych pierwszych jest znacznie mniej. Oni przyjeżdżają do nas przede wszystkim na konferencje naukowe i specjalistyczne, poświęcone np. uprawie truskawki, czarnej porzeczki czy ochronie roślin warzywnych. Działkowicze na takich konferencjach się nie pojawiają. Za to, jadąc na święto, biorą jakiś chory liść czy owoc i proszą o radę.

Ale z tego, co wiem, takich porad instytut udziela nie tylko w czasie święta.

- Oczywiście. Robimy to codziennie. Czasem żartuję, że mamy tego za dużo, bo pracownicy nie mają czasu na pracę naukową. Telefony dzwonią non stop. Wymagania w stosunku do pracowników są takie, aby prowadzili doświadczenia i pisali publikacje dobrej jakości, zamieszczane w bardzo dobrych czasopismach naukowych. Za taką pracę można otrzymać punkty w ocenie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W zależności od tych punktów otrzymujemy ocenę i kategorię instytutu. Jeśli doradzamy producentom, to ci nie przyznają nam ani punktów, ani pieniędzy. Mimo to nikomu nie odmawiamy konsultacji. Pan minister bardzo nas chwali, bo w tym roku rolnictwo sprzedało towary za 17 mld zł. I mamy bilans dodatni w handlu ogrodniczym. Czyli jest to bardzo dochodowa dziedzina. I całe rolnictwo jako takie jest jedną z bardziej dochodowych gałęzi w kraju. Bez rolnictwa nie mielibyśmy się czym pochwalić, bo nie mamy produkcji traktorów, samochodów ani samolotów. Elektroniką też nie bardzo możemy się pochwalić.

Ostatnie nasze spotkanie było tuż przed połączeniem instytutów. Pamiętam, że  wówczas było wiele obaw.  Czy dziś możne Pan powiedzieć, czy w jednym organizmie jest łatwiej, czy trudniej?

- Wydaje mi się, że połączenie nastąpiło bez większych problemów. Przed fuzją wszyscy obawiali się zwolnień. Myślano, że jak ministerstwo nas połączy, to ok. 30 proc. załogi zostanie zwolnionej. Tak się nie stało. W pierwszym roku zatrudnienie zmniejszyło się jedynie o naturalne odejścia na emeryturę i zmianę pracy niektórych osób. A teraz nawet wzrosło. Nie ukrywam, że trochę się tym martwię, bo - jak wszyscy - pieniędzy dostajemy coraz mniej. Niemniej instytut na dzień dzisiejszy jest w dobrej kondycji finansowej. Kiedy pojawiają się jakieś drobne problemy, łagodzimy je. Składamy wnioski do ministerstwa o pieniądze na restrukturyzację i - na szczęście - je otrzymujemy.

Z czego dzisiaj możemy być dumni, gdy idzie o pracę instytutów? Co w historii tych dwóch placówek, a dziś jednego Instytutu Ogrodnictwa jest powodem do zadowolenia?

- Z historii to przede wszystkim rozwój produkcji owoców, a szczególnie jabłek. Jesteśmy trzecim w świecie co do wielkości producentem jabłek, po Chinach i Stanach Zjednoczonych. W ubiegłym roku wyprodukowaliśmy ich ponad 3 mln ton. I nie ma wątpliwości, że jest to zasługa instytutu i producentów. Na taki wynik ma wpływ wprowadzenie nowych technologii, nowych odmian dostosowanych do potrzeb importerów, połączony z promocją naszych produktów za granicą. Wyeksportowaliśmy około miliona ton jabłek. Z tego 80 proc. poszło do Rosji. To jest bardzo trudny i wymagający rynek. Mimo to nasi producenci sprostali tym wymaganiom. Kolejnym powodem do zadowolenia jest rozwój przechowalnictwa. Tak dużego tempa rozwoju chłodni do przechowywania owoców i warzyw, a także pakowni nie było od lat. Jest to wynik wzajemnej współpracy producentów, instytutu i UE, która dała na to pieniądze. Przechowalnictwo mamy już na wysokim poziomie i producenci mogą koncentrować produkcję, szczególnie warzyw. Przy owocach z koncentracją jest gorzej, bo grójecko-wareckie jest tak obsadzone sadami, że nie bardzo jest  gdzie je powiększać.  Mówiąc o zasługach instytutu, koniecznie trzeba wskazać także na ochronę roślin. W tym roku opracowaliśmy 25 metodyk integrowanej ochrony roślin ogrodniczych - 10 metodyk sadowniczych i 15 roślin warzywnych. Będą one obowiązywały już od 1 stycznia 2014 r. Wyhodowaliśmy też nowe odmiany porzeczki, maliny, jeżyny. Co warto podkreślić, nasze maliny są znane na całym świecie. Licencje sprzedajemy nie tylko do krajów europejskich, ale także do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Powodzenie mają też nasze ogórki, które są odporne na mączniaka rzekomego. Integrowana ochrona to także nowoczesne opryskiwacze pozwalające na bardzo dokładne opryski plantacji roślin sadowniczych i warzywnych przy zmniejszonej ilości cieczy, zapewniające dobrą ochronę. Taki zabieg przyczynia się do ochrony środowiska. Jak jesteśmy przy maszynach, trzeba dodać, że mamy swoje osiągnięcia, gdy idzie o nowe maszyny do zbiorów. Jak pewnie pani wie, coraz większym problem jest brak chętnych do takiej pracy. Polacy, niestety, nie chcą  pracować  na polach. Byłem ostatnio w Sandomierzu i kiedy powiedziałem „Dzień dobry", nikt mi nie odpowiedział. Dopiero na pozdrowienie w języku rosyjskim uzyskałem odpowiedź. Polaków tam nie ma. Przy zbiorach pracują głównie Ukraińcy, Białorusini, ale oni też podnoszą swoje stawki. Myśląc o zbiorach, opracowaliśmy kombajn do zbioru wiśni przeznaczonych do przemysłu. Pracujemy także nad nowym, niezbyt drogim kombajnem do zbioru porzeczki, a także do malin. Wprowadzenie maszyn poprawi ekonomiczną opłacalność produkcji. I - co ważne - taki np. kombajn do wiśni potrafi zastąpić 300 osób. Opracowujemy też nowe podłoża dla szklarni. Chcemy wyeliminować wełnę mineralną, która jest uciążliwa dla środowiska. Nowe podłoże jest oparte o naturalne produkty, które nie szkodzą środowisku.

Czy instytut współpracuje także z uczelniami wyższymi?

- Tak, i to na kilka sposobów. Pierwszym jest zatrudnianie absolwentów, i to nie tylko z tych czołowych uniwersytetów przyrodniczych, ale także z naszej uczelni skierniewickiej. Poza tym współpracujemy w realizacji projektów z uczelniami. Tworzymy konsorcjum z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, z Uniwersytetem Przyrodniczym we Wrocławiu,  z SGGW. W ramach realizacji programu wieloletniego współpracujemy np., gdy idzie o zasoby genowe, ze wszystkimi  placówkami polskimi, a więc z PAN, SGGW i innymi jednostkami.

Czy dyrektor tak dużego instytutu ma jeszcze czas na uprawę własnej działki?

- Oczywiście. Zajmuję się domowym ogródkiem i nawet uprawiam warzywa. Mam trochę pomidorów, parę roślin dyni. Na dużo nie pozwala mi żona i miejsce w ogródku. Niemniej jednak sadzę u siebie pomidory koktajlowe i malinowe, bo te najbardziej lubię. Doglądam też malin i brzoskwiń. Wychodzę z założenia, że warzywa wyprodukowane w polu i na działce są najsmaczniejsze. Jak pani widzi, w moim przypadku nie sprawdza się powiedzenie, że „szewc bez butów chodzi”.

Jakie jeszcze inne warzywa widzi Pan chętnie w swoim menu?

- Najbardziej lubię pomidory, brokuły i cukinie. U mnie cukinia zastępuje ziemniaki. Czasem się śmieję, że ona pomaga mi trzymać linię. Ale o linię dbam też, jeżdżąc na rowerze po Puszczy Bolimowskiej, gdzie podziwiam kwiatki, drzewa i śpiew ptaków.

Instytuty od zawsze kojarzyły się z jabłkami. Czy jest jakaś odmiana tego owocu, którą Ewa mogłaby Pana skusić?

- O, tak. Chętnie sięgam po goldeny, championy, nie pogardziłbym też antonówką. Ewa miałaby nawet wybór, gdy idzie o odmiany. Mogłaby też jabłko zamienić na brzoskwinię, bo te też bardzo lubię.