Ginące zawody. – Za czasów mojej młodości w mieście było coś koło 12 szewców, 5 kowali, 9 krawców, 6 piekarzy, 4 zdunów i 6 fryzjerów. Nietrudno było też spotkać kominiarzy, malarzy, kaletników, rymarzy, a nawet kołodziejów. Dziś wszystkich, poza fryzjerami, można policzyć na palcach – mówi ze smutkiem Emilia Łopatka.
Przeglądając dawne, pożółkłe miejskie fotografie, na wielu z nich nietrudno dostrzec duże szyldy mówiące o tym, że w tym czy innym podwórku swój warsztat miał jakiś znany rzemieśnik. Ci najlepsi otwierali je w centrum miasta. Inni, którym w rękach brakowało sprytu, talentu i na domiar złego nie grzeszyli dokładnością, instalowali się na obrzeżach miast, swój warsztat ciągnęli na wózku bądź za niewielkie pieniądze pracowali u kogoś, kto przewyższał ich umiejętności. Do tych najlepszych, którzy na potwierdzenie swojego kunsztu mieli stosowne papiery, mieszczanie z namaszczeniem zanosili zwierzęce skóry, kupiony kawałek materiału czy piękne, zdobione kafle, prosząc, by – zgodnie z pobraną miarą – zostały one zamienione na trzewiki, surduty czy piece.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.