Procesja po Eucharystii za dzieci utracone była krótka, tak, jak i życie wspominanych dzieci, ale była to procesja światła.
Od kilku lat 15 października w Polsce obchodzony jest jako Dzień Dziecka Utraconego. W parafii św. Stanisława BM w Skierniewicach wspomnienie to przypada podczas Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej. W tym roku – podobnie, jak i w ubiegłych – Msza św. za rodziców, którzy stracili bądź zabili swoje dziecko, za tych, którzy przysłużyli się temu, by dzieci się nie narodziły, a także za tych, którzy uparcie twierdzą, że dziecko jest własnością kobiety, zakończyła się procesją światła do kapliczki Matki Bożej z Guadalupe.
Podczas homilii ks. Grzegorz Gołąb mówił o pragnieniu przeżywania cierpienia z Bogiem. – To piękne, że Dzień Dziecka Utraconego znalazł odzwierciedlenie w Eucharystii, że nie jest tylko wspomnieniem bądź formą terapii. Dzieje się tak, gdyż w jakiś naturalny sposób chcemy zapraszać Jezusa do tego bólu, odnaleźć Boga wtedy, kiedy dziecko umiera, kiedy świat się kończy, gdy wszystko przeszkadza i nic nie jest ważne. I choćbyśmy przyszli tylko po to, by Boga odpytać, zadać trudne pytania – warto! – mówił proboszcz, dodając, że najgorszą drogą jest bagatelizowanie problemu.
Ewa, Łukasz, Julek i Jaś Stolińscy mają już swojego orędownika w niebie
Monika Augustyniak /GN
Ewa i Łukasz Stolińscy po raz pierwszy uczestniczyli w Eucharystii jako główni zainteresowani. Jakiś czas temu stracili swoje kilkutygodniowe dziecko. – Kiedy poszłam do lekarza, okazało się, że serduszko nie bije – opowiada pani Ewa. – W ciągu trzech dni straciłam objawy ciążowe i wiedziałam, że dziecko umarło. Na początku było nam trudno. Jednego wieczoru długo się modliliśmy i Bóg dał nam siłę, by przyjąć Jego wolę. Nasze dzieci codziennie modlą się do „aniołka” w niebie, choć nie do końca rozumieją, co naprawdę się wydarzyło. Za to my mamy pewność, że nasze dziecko szykuje nam miejsce przy Bogu – dzieli się mama Julka, Jasia i „aniołka”.
Dla Marty Chadamik najtrudniejsza w stracie dziecka była niewrażliwość personelu medycznego. – W 14. tygodniu ciąży zaczęłam krwawić, więc zdenerwowani pojechaliśmy z mężem do szpitala. A tam, podczas badania USG, lekarz wypowiedział słowa: „Ja już nic tu nie widzę”. Dla niego nasze dziecko było niczym. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak przeżywać tę stratę. Każde z nas mocno jej doświadczało, ale milczeliśmy. Czułam, że osoby z zewnątrz, nie chcąc rozdrapywać ran, omijają temat poronienia. A ja wręcz chciałam z kimś porozmawiać. Chciałam, by ktoś nazwał po imieniu, że to było moje dziecko i że je straciłam. Bardzo trudne było dla mnie to, że nie miałam w ramionach materialnego ciałka dzieciątka, nie mogłam go przytulić, zobaczyć. To pewnie dlatego tak trudno przeżywa się żałobę po nienarodzonym dziecku. I chyba moje wewnętrzne wołanie sprawiło, że zaczęliśmy rozmawiać z proboszczem o pochówku. Ksiądz Gołąb był dla nas niesamowitym wsparciem, on też pochował duchowo nasze dziecko na cmentarzu, gdzie leżą rodzice męża.– opowiada pani Marta.
Jej mąż Tomasz dodaje, jak ważny był dla niego fakt, kiedy podczas Eucharystii w 10. rocznicę ślubu ksiądz proboszcz modlił się w intencji małżonków i trojga ich dzieci, a nie tylko dwóch żyjących chłopców. Dziś, po ponad 5 latach od utraty dziecka, Marta i Tomek wspominają, że wielkim wsparciem była dla nich pierwsza Msza św. za dzieci utracone, a to, co dawało im siłę do podniesienia się po żałobie, to fakt, że nikt tak, jak „aniołkowi rodzice”, nie może być pewien, że ma świętego w niebie.
Do takiej nadziei wzywał też ksiądz proboszcz podczas tegorocznej Mszy św. Bo choć Eucharystia i procesja wypełnione były nieutulonym bólem wielu matek i ojców, to przecież: – Jeśli miłość macierzyńska do dziecka sprawia, że matka zawsze podąża za dzieckiem, nie zostawi go w żadnej sytuacji i pójdzie za nim wszędzie, to i wy okażcie im miłość macierzyńską i zdążajcie tam, gdzie na was czekają – do nieba – zakończył homilię ks. Grzegorz.