Nowy numer 38/2023 Archiwum

Guliwer wśród Chińczyków

Wakacyjne podróże. – Nierealistycznie wyglądające góry, miasta poprzecinane kanałami wodnymi, po których najwygodniej pływa się łodzią, Chiński Mur i liczące setki lat świątynie – to tylko kilka miejsc, które odwiedziłem, pokonując tysiące kilometrów przez Państwo Środka – opowiada Ariel Ciechański, geograf i podróżnik ze Skierniewic.

Bez biura podróży, z plecakiem, mapą i świetnymi humorami – tak grupa czworga przyjaciół, a wśród nich Ariel Ciechański, spędziła ponad 3 tygodnie w Chinach. Wszyscy oni wiele podróżują po świecie, ale w Państwie Środka byli po raz pierwszy. Choć w podróż wyruszyli we wrześniu ubiegłego roku, wspomnieniami z niej Ariel Ciechański podzielił się niedawno podczas jednego z „Wieczorów w Parowozowni”, organizowanych przez Polskie Stowarzyszenie Miłośników Kolei w Skierniewicach.

Co kraj to obyczaj

Z północno-wschodnich Chin na południe kraju, a po drodze m.in. Pekin, Pingyao, Xi’an, Guilin, Yangshuo, Longsheng, Hangzhou, Suzhou i Szanghaj – taki był plan wyjazdu. Ariel i jego przyjaciele nigdy nie korzystają z biur podróży, bo uważają, że choć z jednej strony ułatwiają wypoczynek, to z drugiej ograniczają wolność i możliwość zmiany planu. Jednak do każdej wyprawy, także do tej, przygotowują się bardzo starannie. – Moja dziewczyna Agnieszka od dawna podróżuje w przeróżne zakątki świata i najprawdopodobniej to ona wpadła na pomysł zwiedzenia Chin – opowiada Ariel. – Przyznam szczerze, że choć ja również często jeżdżę, nigdy nie wypuszczałem się tak daleko. To, co było najważniejsze przed wyjazdem, to zakup biletów lotniczych z dużym wyprzedzeniem, żeby uniknąć horrendalnych kosztów, różne szczepienia, a także dokładne zaplanowanie podróży i... kupno map. To ostatnie okazało się bardzo istotne, bo w Chinach praktycznie nie istnieją takie plany terenu, jakie znamy w Europie. W dużych parkach narodowych nie ma oznaczeń, jakie możemy spotkać choćby w naszych górach. Czasem znajdzie się jakieś strzałki wyryte w kamieniu i to wszystko – tłumaczy geograf. Jednak nie tylko brak map może zdziwić europejskiego turystę w Chinach. Kolejnym utrudnieniem jest słaba lub wręcz żadna znajomość języka angielskiego. – Wydaje się, jakby Chińczycy nie rozumieli, że jakiś Europejczyk chce się od nich czegoś dowiedzieć po angielsku. Bywa też tak, że próbują coś wytłumaczyć, np. wieszając tabliczkę po angielsku, ale często nie da się jej zrozumieć, nawet znając angielski bardzo dobrze – śmieje się Ariel. – Problemy bywają również w knajpach, bo niewiele z nich, zwłaszcza w mniejszych miastach, ma menu po angielsku. Oczywiście w Szanghaju czy miejscach często odwiedzanych przez Europejczyków sytuacja wygląda inaczej. Kiedy jednak w okienku kasy siedziała pani, która mówiła cokolwiek po angielsku, kupowaliśmy bilety na kilka kolejnych tras – wspomina. Ogromne tłumy na ulicach wielomilionowych miast, wszechobecny hałas, brak drzwi w toaletach publicznych i napastliwość sprzedawców – to egzotyka, do której podróżny musi przywyknąć podczas poznawania Chin. – Musieliśmy się przyzwyczaić do zupełnie innego od naszego sposobu bycia, ale i my okazaliśmy się ciekawostką dla tubylców. Zarówno ja, jak i Radek, z którym podróżowaliśmy, mamy ponad 180 cm wzrostu. Dla malutkich Chińczyków byliśmy jak Guliwerzy i widzieliśmy, że niektórzy ukradkiem robili nam zdjęcia – opowiada Ariel.

20-letnia pasja

Prelekcja i pokaz slajdów A. Ciechańskiego z zeszłorocznego wyjazdu nie przez przypadek odbyły się w skierniewickiej Parowozowni. Od 20 lat geograf z pełnym zaangażowaniem udziela się w Polskim Stowarzyszeniu Miłośników Kolei. Mówi, że robi tam wszystko, czego nie zapewnia mu praca zawodowa. – Pracuję fizycznie, zdobywam pieniądze, redaguję stronę internetową, czasem też zamiatam po remontach – śmieje się. Koleją interesował się od dziecka. – Wychowałem się w domu hutników przy ul. Kościuszki w Skierniewicach. Z każdej strony otaczały nas tory, więc chyba nie było innego wyjścia jak pokochać kolej. Jako mały chłopiec zaprzyjaźniłem się z kilkoma kolejarzami, którzy pozwalali mi przyglądać się swojej pracy. Pod koniec podstawówki planowałem nawet pójść do technikum kolejowego, ale rodzice namówili mnie na liceum. Potem próbowałem przebrnąć przez politechnikę, ale zrezygnowałem i wybrałem uniwersytet – wspomina. Ponieważ kolejną pasją Ariela było podróżowanie, ukończył geografię i dziś jako naukowiec pracuje w Instytucie Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk. Jednak miłość do kolei pozostała. Jako członek stowarzyszenia zaangażowany jest w organizację dni otwartych, renowację taboru, bierze udział w kręceniu filmów na terenie Parowozowni. Słowem – każdą wolną chwilę spędza wśród lokomotyw. Dlatego też na wyprawie do Chin nie mogło zabraknąć tego aspektu. – Przemieszczaliśmy się głównie koleją – wspomina Ariel. – W Chinach jest to podstawowy sposób lokomocji, świetnie dostosowany do tak olbrzymiego kraju. Jeździliśmy głównie nocą, kuszetkami, w których próbowaliśmy spać – dodaje. Zarówno tabor szybkich kolei, jak i dworce to cudeńka, o których Polska może tylko pomarzyć. Szybka kolej mknie z prędkością 305 km/h, więc w ciągu nocy można pokonać kilkutysięczne odległości. – Podróż chińską koleją różni się jednak diametralnie od europejskich standardów. W polskich kuszetkach ludzie generalnie śpią, a w tamtejszych kwitnie życie. Wszyscy hałasują, dzieci biegają, sprzedawcy próbują opchnąć chińskie zupki bądź hałaśliwe zabawki, które grają już od 6 rano. Ostatecznie modliliśmy się o to, by rodzice nie dali się naciągnąć na zakup grających gadżetów. Bezskutecznie – wspomina Ariel i choć przyznaje, że nie udało mu się zwiedzić wielu muzeów z taborem kolejowym, to to, co zobaczył, zrobiło na nim wrażenie.

Reżim nie dla turysty

– Podróżowanie to moja pasja – mówi Ariel. – Bardzo lubię przebywać w krajach słowiańskich, najlepiej czuję się w Czechach. W tym roku – podobnie jak dwa lata temu – wybieram się na Bałkany. Jedyny kraj, którego nigdy nie chciałbym zwiedzać, to Stany Zjednoczone. Za to Chiny zaskoczyły mnie otwartością na turystę – dodaje. Wylatując z Polski, skierniewicki podróżnik spodziewał się zastać rzeczywistość podobną do codzienności znanej z krajów byłego Związku Radzieckiego, gdzie zakaz goni zakaz, a występująca w ogromnej liczbie milicja wyciąga rękę po nieswoje i traktuje obywatela jak portfel bez dna. Ogromnym zaskoczeniem dla Ariela i jego kompanów byli uśmiechnięci i gotowi do pomocy milicjanci. – Owszem, jest ich wielu, ale są bardzo przychylnie nastawieni do turystów. W Europie niektórych miejsc publicznych nie można fotografować. Tam taki zakaz, np. na kolei, nie istnieje, a kiedy turysta robi zdjęcie, milicjant uśmiecha się do obiektywu. Po kilku dniach nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że biały człowiek, dopóki nie zacznie krzyczeć: „Wolność dla Tybetu!”, może tam robić niemal wszystko. Nasza refleksja była jednoznaczna: turysta ma przyjechać do Chin, zostawić swoje pieniądze, wyjechać zadowolony i polecić wyjazd innym – dodaje. Jak wiele krajów totalitarnych, Chiny są bezpieczne dla turystów, a kradzież jakiejkolwiek rzeczy jest srogo karana. Chęć zadowolenia obcokrajowców ma też swoje złe strony, jak choćby to, że w Chinach często buduje się niby-zabytki. – Chińczycy wychodzą z założenia, że jeśli turysta chce obejrzeć stare budynki, to je wybudują i będą na nich zarabiać – śmieje się Ariel. Jednak ponad 3 tygodnie spędzone w kraju pełnym kontrastów, gdzie jedni żebrzą na ulicach, a inni opływają w zbytki, gdzie do dziś można przyjrzeć się kaprysom cesarzy (okręt wykuty z kamienia bądź armia z terakoty, które doprowadzały państwo do upadku), dały okazje do zachwytu. Pola ryżowe, świątynie buddyjskie, park narodowy, w którym kręcone były zdjęcia do „Avatara”, Mur Chiński, liczne muzea, a wszystko to okraszone odmienną mentalnością, sprawiły, że skierniewicki podróżnik śmiało poleca taką wyprawę żądnym przygód i odważnym obywatelom świata.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast