W dziesiątą rocznicę zawalenia się hali na Śląsku Marek Pałka już nie płakał.
Mija właśnie 10. rocznica największej w historii Polski katastrofy budowlanej. 28 stycznia 2006, tuż po godz. 17, runął dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich. W jej wyniku zginęło 65 osób, a ponad 170 zostało rannych. Wśród ofiar śmiertelnych znalazło się 10 cudzoziemców.
Tego dnia nigdy nie zapomni Marek Pałka. Na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich stracił swojego przyjaciela. Znali się od lat. Razem studiowali. Razem podrywali dziewczyny. Obaj byli miłośnikami gołębi. Po założeniu rodzin mimo, iż dzieliło ich wiele kilometrów byli ze sobą w ciągłym kontakcie. Marek zamieszkał pod Skierniewicami. Jego Przyjaciel na Śląsku.
– Ponieważ łączyła nas wspólna pasja utrzymywaliśmy ze sobą kontakt telefoniczny. To była taka męska przyjaźń, która trwa nawet bez spotkań – wspomina Marek. – Jak się zdzwanialiśmy w telegraficznym skrócie opowiadaliśmy sobie, co u nas słychać. Każda rozmowa zawsze musiała zejść na gołębie. Nawet jak gadaliśmy o problemach w pracy, o dzieciach, samochodach, czy kredytach zawsze kończyliśmy w gołębniku. Ja miałem mniej do powiedzenia, bo w swojej hodowli miałem jedynie rasy polskie krótkodziobe. On, mógł się pochwalić także gołębiami pocztowymi – dodaje pan Marek.
W dniu, w którym na około 700 osób zawaliła się hala, Marek Pałka był w domu. Pomagał żonie opiekować się chorymi dziećmi. Syn miał złamaną nogę. Córka złapała anginę. Z powodu ich choroby nie pojechał na targi. O katastrofie powiedziała mu żona.
– Razem z synem Maćkiem grałem na komputerze. Słysząc krzyk Ani pobiegłem do salonu. Była blada jak ściana. Płakała. Ręką wskazała na telewizor. Słysząc o tragedii o mało nie zemdlałem. Przez kilka godzin nie odszedłem od telewizora. Zadzwoniłem do kilku kolegów, o których wiedziałem, że mieli być na targach. Dwóch nie pojechało. Jeden był w drodze do domu. Tylko jeden telefon milczał. Następnego dnia dotarła do mnie wiadomość, że mój Przyjaciel nie żyje. Przez trzy dni w gołębniku piłem na umór. Córka widząc mnie w okropnym stanie powiedziała: „Tatusiu Maciek ma złamaną nogę, ale widzę, że ty masz złamane serce. Potrzebny ci gips". Tamtego dnia coś we mnie umarło. Całą złość skierowałem na gołębie. Straciłem do nich serce. I choć wiedziałem, że to nie ich wina. Nie mogłem przebywać w gołębniku. Przez kilka tygodni doglądał je mój sąsiad. Później wszystkie ode mnie odkupił – wyznaje pan Marek, o którym przyjaciele zwykli mówić, że ma gołębie serce. Tyle pozostało w nim po dawnej pasji.
W zeszłym roku po raz pierwszy w rocznice katastrofy Marek Pałka już nie płakał. Pomógł mu syn. Maciek miał przystąpić do bierzmowania. Podczas jednej z rozmów poprosił Marka, by został jego świadkiem. Prosząc stwierdził, że jeśli ten się nie zgodzi, zrozumie, bo przecież Duch Święty przedstawiany jest jako gołębica.
– Słysząc te słowa zamarłem. Prośba syna uświadomiła mi kilka rzeczy. Po pierwsze jak bardzo mocno ta tragedia poruszyła moją rodzinę. Zrozumiałem, że ciągle noszą w sobie jakiś żal do Boga za to, co się stało. Dotarła do mnie prawda, że i ja mogłem być na targach. Ktoś jednak chciałbym pozostał w domu. Ponieważ nigdy nie modliłem się do Ducha Świętego jakoś nie kojarzyłem Go z gołębiem. Rozmowa z synem otworzyła mi oczy i serce.
Podczas bierzmowania modliłem się za Maćka i mojego nieżyjącego Przyjaciela. W kolejną rocznicę zawalania się hali poszedłem na Mszę św. Potem z rodziną odmówiłem litanię do Ducha Świętego. Od bierzmowania zamiast pielęgnować smutek i żal, modlę się. Oczywiście do Ducha Świętego w intencji wszystkich gołębiarzy, którzy zginęli 28 stycznia w hali wystawowej. Wreszcie wybaczyłem gołębiom to co się stało – wyznaje pan Marek, który coraz częściej myśli o hodowli gołębi.