O głębokim pragnieniu zostania tatą, czasie spędzonym na zabawie z pociechami oraz o przyjaźni z dorosłymi już dziećmi mówi Marek Kozłowski, mąż Małgosi, tata Magdy, Maćka i Mateusza.
Monika Augustyniak: Marku, jesteś ojcem trojga dorosłych już dzieci. Przez 18 lat prowadziłeś stowarzyszenie dla młodzieży "Brama", pisałeś też blog "Domator", wygłaszasz wykłady dotyczące rodzicielstwa. Na co dzień pracujesz w szkole, przez lata byłeś też animatorem młodzieży na rekolekcjach. Z perspektywy tak dużego doświadczenia powiedz, czym dla Ciebie jest ojcostwo?
Marek Kozłowski: Gdybym miał wybrać jedno słowo, byłaby to "wyprawa". Jedna z najlepszych, jakie mi się w życiu przydarzyły. Równorzędnie ważna i piękna z poznaniem mojej żony Małgosi czy spotkaniem Pana Boga. Jako młody mężczyzna ruszyłem w przygodę ojcostwa z wielkimi nadziejami. Czułem, że będę mógł spełnić się w tej roli jako Marek Kozłowski. Chciałem być ojcem, dobrym ojcem. Miałem świadomość, że to zadanie, do którego będę dorastał, douczał się, angażował, starał. Bardzo pomogły mi w tym rekolekcje w Mikaszówce, na których byłem animatorem. Zobaczyłem, jak reagują na mnie dzieci. Wiesz, ja jestem trochę dziecinny (śmiech). Lubię się bawić, żartować, "gadżeciarz" ze mnie. I dzieci mnie lubią, chcą ze mną spędzać czas. To pozwoliło mi uwierzyć w siebie samego jako ojca.
I rzeczywiście Twoje wyobrażenia o ojcostwie spełniły się, gdy pojawiły się Twoje dzieci?
Oczywiście najlepszym ojcem byłem wtedy, gdy jeszcze nie miałem dzieci. Wtedy o ojcostwie wiedziałem wszystko! (śmiech). Wydawało mi się, że jeśli z dzieckiem dużo się rozmawia, tłumaczy mu się wszystko, to każdą sytuację można logicznie rozwiązać. Mocno się zdziwiłem, gdy moja kilkuletnia córka uparła się, że chce loda i nie pomagało tłumaczenie, że nie mam przy sobie pieniędzy. Żadnych argumentów nie słuchała. Wtedy zdałem sobie sprawę, że dzieci nie są logiczne.
Jak sobie poradziłeś?
W tamtej sytuacji pomogło mi to, że dużo czytałem o różnych sposobach radzenia sobie z dziećmi. Zapytałem ją, jakiego loda by kupiła, gdybym miał nieskończoną ilość pieniędzy. Ona puściła wodze fantazji i jakoś wybrnąłem. Ale dziś, po 31 latach ojcostwa, 33 latach małżeństwa, wiem, że nie o "sposoby" chodzi. Liczy się dobra relacja. Oparta na zaufaniu, szczerości, szacunku, miłości. Oczywiście, pewne "narzędzia" pomagają. Tak, jak kupowanie żonie kwiatów czy mówienie "przepraszam". Ale bez bliskiej relacji niewiele to znaczy.
A w jaki sposób Ty budowałeś relację z dziećmi?
Przede wszystkim spędzałem z nimi dużo czasu. Bardzo to lubiłem. Do dziś mam całe pudła wspólnie namalowanych rysunków. Gdy tylko wracałem z pracy, dzieci od razu przysiadały się do mnie i była zabawa. To był ten etap, gdy potrzebowały głównie nas. Potem zaczęły się pytania, czy na rodzinną wycieczkę może pojechać Krystian, a do domu przyjść koleżanka. I też bardzo chętnie się zgadzaliśmy. Pamiętam, że były lata, kiedy dom pękał w szwach, a na wyprawy rowerowe ciągaliśmy całą gromadkę dzieci. To niesamowite, bo dziś te dzieci mają po 30 lat, mają już swoje dzieci, a my wciąż utrzymujemy kontakt. Wspominamy wspólnie spędzony czas. To są zawsze wspaniałe spotkania. Dziś też wiem, że czas, w którym dzieci tak lgną do rodziców, mija szybko i bezpowrotnie. Nie da się już potem tego nadrobić. Dziś moje dzieci też chętnie spędzają z nami wolne chwile, ale w innej intensywności. Ostatnio wybrałem się z najmłodszym synem na kilka dni w Tatry. Boże, jakie to rewelacyjne wędrować z synem cały dzień, potem zrobić grilla, pogadać, napić się piwa!
Więcej w 10. numerze "Gościa Łowickiego" na 14 marca.