W 1997 r. przez te tereny przeszła powódź – wylała rzeka. Teraz przeszło wszystko: grad, ulewa, burza, wichura. Mieszkańcy przyznają, że 24 lata temu – mimo wszystko – było spokojniej...
Pierwsze szkody 9 lipca poczyniło gradobicie. Z 13 na 14 lipca ulewa i wichura skutecznie zmieniły krajobraz gminy Kiernozia. Powyrywane z korzeniami drzewa, zalane sady, zniszczone uprawy i – co gorsza – domy. W rozmowie z mieszkańcami nie brakuje łez, emocji, niezrozumienia, ale i sąsiedzkiego wsparcia, nieustępliwości w usuwaniu szkód i motywacji do działania, by jak najszybciej wrócić do normalności. Choć z tym nie będzie łatwo, bo wydarzenia 2–3 dni zdecydowały o tym, by rok wpisać w straty.
Liczone we łzach
Do gminy Kiernozia przyjechaliśmy tydzień po pierwszej nawałnicy. Podczas jazdy przez Łowicz widać było, że w ostatnich dniach pogoda nie rozpieszczała mieszkańców, jednak to, co teraz przedstawia krajobraz gminy, trudno opisać słowami. Woda stoi wszędzie. Z przydrożnych rowów wylewa się na ulice. Kukurydza, która osiąga już ok. 3 metrów wysokości, do połowy zanurzona jest w wodzie. Zboża położone na polach, a gałęzie ciężkie od owoców zaczynają gnić od nadmiaru wody. Deszczówka w sadach sięga do połowy łydki. Zalane są łąki. Po drodze mijamy strażaków, którzy kolejną dobę usuwają szkody.
– Pracujemy chyba 47. godzinę, ale nie wiem dokładnie. Po 28. godzinie pracy przestałem patrzeć na zegarek. Nie powiem, że śpimy, raczej drzemiemy. Pracy jest wiele. Zalane piwnice, ale nie bardzo wiemy, gdzie tę wodę wypompowywać. Drzewa trzeba usunąć z dróg, zabezpieczyć domy, które są bez dachu lub okien. Powiem szczerze, nie chciałbym widzieć czegoś takiego jeszcze raz. Bogu dzięki, że nie ma strat w ludziach – mówi Mariusz, jeden z druhów strażaków. Jadąc do Urzędu Gminy, zatrzymujemy się przy posesjach, w których sąsiedzi przechodzą z bramy do bramy. – Powiem szczerze: żyjemy z sąsiadem jak Kargul i Pawlak. Mamy swoje powody do kłótni i sporów, ale gdy patrzę na jego dom bez dachu, płakać mi się chce. Planuję ściągnąć blachę z wiaty i altany, by mógł choć prowizorycznie załatać dach. Chodzimy, mierzymy, konsultujemy, co zrobić – mówi pan Henryk.
– Waśnie na bok, gdy tragedia dzieje się na naszych oczach. Teraz nie ma znaczenia, czy się lubimy, czy nie. Trzeba działać, bo tu chodzi o człowieka i jego byt – dodaje, nieustannie oceniając szkody.
Siła w bezsilności
Drzwi Urzędu Gminy są otwarte dla wszystkich. W korytarzach czekają mieszkańcy, którzy ze łzami w oczach pytają, co robić. Każdy potrzebuje pomocy. Od finansowej po zwykłą, sąsiedzką. O sytuacji rozmawiamy z wójt Beatą Miazek, która – mimo licznych telefonów, wyjaśnień, konsultacji z rzeczoznawcami, włodarzami innych gmin, ubezpieczycielami – jest zdeterminowana do działania. – Czegoś takiego nie widziałam, ale nie chcę też długo na to patrzeć, bo wiem, że trzeba działać. Jestem pełna uznania dla strażaków, którzy kolejną już dobę usuwają szkody. Wzruszyła mnie postawa kolegów włodarzy okolicznych gmin – Nieborów, Chąśno, Kocierzew – którzy zadysponowali swoich druhów do pomocy nam. Rozmawiam też ze starostą łowickim, by podjąć pilne decyzje. Dziś zarwała nam się droga przez zbierającą się pod nią wodę – wylicza wójt.
– Nie umiem opisać tego, co czuję. Zmęczenie na pewno, ale też wolę walki i dumę, gdy patrzę na mieszkańców, panie z kół gospodyń wiejskich, moich pracowników urzędu, którzy wczoraj gotowali spaghetti dla strażaków – że w trudnych chwilach jesteśmy razem, choć każdy liczy straty także indywidualnie – dodaje B. Miazek. – Czeka nas mnóstwo pracy, a najgorsze jest to, że jako mały samorząd sami nie jesteśmy w stanie pokryć kosztów usuwania szkód i remontów. Samo zebranie połamanych drzew to wydatek od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Otrzymaliśmy już wsparcie od prywatnych przedsiębiorców i spółek, którzy przekazali paliwo do wozów strażackich, pił spalinowych. Trwają rozmowy o kolejnych inwestycjach, ale w tym wszystkim czeka nas też biurokracja, przepisy, których też musimy przestrzegać. Z niepokojem patrzymy w niebo i na prognozy pogody – dodaje.
W Kiernozi widać poruszenie mieszkańców, stres, słychać także uliczne rozmowy pełne niezrozumienia tego, co się stało, ale i planów na najbliższe godziny. – Wzięłam urlop w pracy szybciej, niż planowałam. Mieliśmy jechać całą rodziną nad morze, ale wody mamy dość na najbliższe lata. W sobotę 17 lipca mogliśmy tu pływać na głównej ulicy, nawet pontonami. Urlop spędzam przy garach: gotuję dla strażaków i mieszkańców, którzy codziennie usuwają szkody, tną gałęzie, odwadniają piwnice. Tylko tak mogę pomóc. Nie ma słów, bym wyraziła im wdzięczność za to, co dla nas robią, zresztą tu w ogóle brakuje słów, gdy pomyślę, że 8 km dalej szkód praktycznie nie widać, a najpoważniejsze to złamane drzewo przy drodze. Jednak po każdej burzy przychodzi słońce. Dla nas też zaświeci – mówi Agnieszka Lipnicka, mieszkanka gminy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się