Nowy numer 38/2023 Archiwum

Nie mam być dyrygentem

O św. Jozefie, który nie uległ presji, narodzinach, które były spełnieniem, i mężczyznach, którzy byli drogowskazami, opowiada Marek Kostrzewa, mąż Agaty, tata Anny i Małgorzaty.

Agnieszka Napiórkowska: Obchodzimy Rok św. Józefa. Czy ten święty jest Panu bliski?

Marek Kostrzewa: Tak. Mogę powiedzieć, że jest on obecny w moim życiu. Wierzę, że on, będąc opiekunem Świętej Rodziny, opiekuje się każdą rodziną, moją też. Modlę się o to do niego. To był człowiek, który nic nie mówił, ale bardzo dużo robił. W tamtych czasach, w sytuacji, w której się znalazł, mógł odrzucić swoją żonę z nie swoim dzieckiem, a nie zrobił tego. Nie uległ presji. Całkowicie oddał się woli Boga i zaufał żonie. To budzi we mnie wielki szacunek do niego. Rozmawiając z nim, proszę, by czuwał nad moimi relacjami z Agatką i córkami, i by uczył mnie opiekuńczości.

Jest Pan ojcem – czym dla Pana jest ojcostwo?

To trudne pytanie. Nie wiem, czy potrafię podać swoją definicję. Mówiąc o swoim ojcostwie, chcę podkreślić, że ono na przestrzeni lat zmienia się, dojrzewa. Z roku na rok jestem spokojniejszy, mniej się denerwuję, częściej szukam konstruktywnych rozwiązań. Moimi narzędziami zmiany są modlitwa i rozmowy z żoną. Muszę się jednak przyznać, że bywam ojcem nad- opiekuńczym. A z drugiej strony – z powodu pracy nie mam dla dzieci tyle czasu, ile bym chciał. Na pewno chcę być dla nich dobrym ojcem, przystanią, chcę, by – zwłaszcza w chwilach trudnych – wiedziały, że mogą na mnie, na nas liczyć. Z żoną podzieliliśmy się obowiązkami. Agatka ogarnia dzieci i dom, ja dbam o to, by naszej rodzinie niczego nie brakowało. To sprawiło, że córki mocno są związane z mamą. Ania jest już po studiach, kończy aplikację radcowską, Gosia jest w liceum. Mając dorosłe dzieci, uczę się zostawiać im wolność. Wiem, że nie mam być dyrygentem w ich życiu. Zdarzają się sytuacje, gdy córki, zwłaszcza Ania, przychodzą potwierdzić swoje decyzje. Wówczas zawsze jestem.

Jakie kadry z życia córek przechowuje Pan w pamięci?

Wiele. Do końca życia będę pamiętał dni, w których Agatka powiedziała mi o tym, że jest w ciąży. Urodzenie się Ani było dla mnie spełnieniem. Przy porodzie Gosi byłem obecny. To, obok ślubu, były najważniejsze wydarzenia w moim życiu. Doskonale pamiętam też pewną wizytę przyjaciół. Ania wówczas raczkowała. Widząc nieznajomych, na czworakach przybiegła do mnie. Wzruszyłem się. Drugim ważnym dla mnie momentem był dzień, w którym przyszła podziękować za to, że naciskałem, by wybrała prawo. Przyznała, że to był dobry wybór. Ona myślała o tańcu. Kochała to robić. Ja się upierałem, by taniec pozostał jej pasją, a nie zawodem. Małgosia szybko wydoroślała. Ona zawsze była samodzielna, wszystko chciała robić sama. Zawsze wiedziała, czego chce. Obok samodzielności jest też dzielna, nie marudzi, nie rozpacza. Stara się być bardzo twarda. Bardzo spodobała mi się jej decyzja zmiany szkoły. Była w siódmej klasie, kiedy zdecydowała, że do ósmej idzie do Klasyka, bo chce zmienić towarzystwo, otoczenie. Ujęła mnie tym.

Kto był dla Pana wzorem mężczyzny, ojca?

Mam kilka takich osób. Jedną z nich jest mój tata. Mimo że czasem się spieramy, zawsze jesteśmy sobie bliscy. Ogromny wpływ wywarł na mnie dziadek Józef, który nauczył mnie szacunku do pracy i do pieniędzy. Często powtarzał: „Kup kawałek swojej ziemi. Z twojej ziemi nikt cię nie wygoni”. To potem był bodziec do wybudowania domu dla rodziny. Znaczącą osobą był także mój przyszywany dziadek Aleksander Markowski, aptekarz. On „poukładał” mnie i zachęcił, bym poszedł na studia. Powiedział mi, co w życiu jest istotne. Był Żydem i choć nigdy nie odwoływał się do Boga, był wspaniałym, dobrym człowiekiem. Utwierdzał mnie w tym, że to, co mówią rodzice, jest mądre i dobre. Byli też inni, którym wiele zawdzięczam. Mój charakter kształtowały również kobiety – mama, jedna z nauczycielek; one także uczyły mnie, jak być mężczyzną i ojcem.

Wiem, że są też osoby, które były duchowymi przewodnikami.

Tak. Jedną z takich osób jest kard. Stefan Wyszyński. Z opowiadań mamy wiem, że prymas pobłogosławił mnie podczas pobytu w parafii. Byłem wtedy małym dzieckiem. Kiedy się o tym dowiedziałem, stał mi się bliski. Gdy zaczęto mówić o jego beatyfikacji, chodziłem do ks. Grzegorza Gołębia, prosząc, by relikwie prymasa zostały sprowadzone do parafii. I tak się stało. Miałem szczęście wnosić je do kościoła. Drugą taką osobą jest papież Jan Paweł II. To dla mnie duchowy mocarz. Pamiętam jego wybór, pielgrzymki i śmierć. Od kiedy zostałem rycerzem św. Jana Pawła II, jest mi jeszcze bliższy. Czuję, że jako rycerz muszę się bardziej starać i swoją troską otaczać nie tylko najbliższych, ale i osoby, które potrzebują pomocy. Bardzo ważną osobą był też br. Zdzisław, kapucyn, który pokazywał, jak wymagać od siebie.


agnieszka.napiorkowska@gosc.pl

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast