Przezabawny dialog w tramwaju: młoda mama siedzi naprzeciw małego chłopca. Tak małego, że nóżki nawet nie dyndają z plastikowego siedziska, i tak stanowczego, że większość pasażerów uśmiecha się od ucha do ucha.
Stanowczość malca nie dotyczy bynajmniej najnowszego modelu PlayStation, który chciałby dostać, nawet nie paczki cukierków. Nalega on, by matka pozwoliła mu w Dniu Nauczyciela podarować kwiaty… pani dyrektor szkoły. – Dlaczego chcesz podarować kwiaty dyrektorce, która cię nie uczy i nie ma z tobą nic wspólnego? – pyta matka, sugerując, że bardziej należą się one wychowawczyni i że kiedy dyrektorka zacznie go już w końcu uczyć angielskiego, sytuacja będzie zupełnie inna. – No ale to dopiero za osiem lat – argumentuje syn – a przecież pani dyrektor jest w szkole najważniejsza.
Finału pertraktacji nie znam, musiałem opuścić rozbawioną grupę przysłuchujących się pasażerów. Nie wiem też, co było w tej sytuacji bardziej zabawne: argumentacja chłopca czy z pozoru zbyt poważne jak na tak małe dziecko wnioski. Przyszło mi jednak do głowy w kontekście Dnia Nauczyciela, że zdanie matki chłopca o dyrektorce: „Ona nie ma z tobą nic wspólnego” było dość niesprawiedliwe. Chłopiec też w pewnym sensie racji nie miał, bo to nie dyrektor jest w szkole najważniejszy, tylko uczeń, a zaraz potem nauczyciel (oczywiście nie należy zakładać, że dziecko w tym wieku rozumie, co naprawdę oznacza „być ważnym”). Tak czy inaczej wyrażenia „mieć coś wspólnego” i „być ważnym” są jak najbardziej na miejscu, gdy mówi się o szkole. Jeśli zabraknie chociaż jednego z nich, szkoła przestanie być szkołą, stając się jedynie placówką edukacyjną, i to z wyraźnie zarysowanymi ograniczeniami. Ale zaraz, zaraz… czy nie o to właśnie walczą nauczyciele, którzy z jednej strony postulują zmiany, bo przeciążony grafik zarówno im, jak i uczniom, także tym bardzo małym, nie pozwala na tworzenie jakiejkolwiek prawdziwie ludzkiej więzi w relacji między nauczycielem i uczniem? I czy nie o to chodzi w niekończących się dyskusjach na temat tego, co, a właściwie kto jest w systemie edukacji najważniejszy? Lata lecą, problemy edukacji powinny dla każdej ekipy rządzącej stanowić priorytet, a u nas wciąż jak nie awantury, to dywagacje, jak nie czcze analizowanie nieistniejących problemów, to usilne uniki wobec tych realnych. Jak nie walka na podręczniki, to argumentacja na pięści. No, prawie.
Po co i na co – nie wiem, mam jednak wrażenie, że ze względu na specyfikę zmian, jakim ulega ten świat, problem jest palący. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – zapisał Jan Zamoyski w akcie fundacyjnym swojej akademii, ale mało kto dzisiaj pamięta tę maksymę nietuzinkowego kanclerza i hetmana. Powinno się może do sprawy podejść bardziej globalnie i powiedzieć, że taki będzie świat, jakim uczynią go przyszłe pokolenia, ale po co przypominać truizmy? Takim truizmem jest też przecież odpowiedź na pytanie, kto jest najważniejszy – na okrągło szafują nią wszyscy: uczeń. Kością niezgody, jak zwykle, jest kwestia: jakich narzędzi użyć, by ten uczeń został odpowiedzialnie potraktowany. •