W wieku 101 lat 20 grudnia zmarła s. Walentyna Obszyńska ze Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek w Mocarzewie. W zeszłym roku swoje setne urodziny, tak jak dzień narodzin, s. Wala celebrowała w dzień Zmartwychwstania Pańskiego.
Drobna, rozmodlona i zawsze uśmiechnięta siostra zakonna bardziej niż swoje urodziny przeżywała fakt, że może po raz setny przeżywać zmartwychwstanie Pańskie. – Nie ma większego szczęścia niż fakt, że On odkupił nas na krzyżu i zmartwychwstał. Zostawił się nam, jest z nami w sakramentach. Tylko w Jego męce, zmartwychwstaniu i miłosierdziu człowiek może być prawdziwie szczęśliwy – mówiła zmartwychwstanka. – Urodziłam się w dzień zmartwychwstania Pańskiego. Setne urodziny były dokładnie w ten sam dzień, a męka i zmartwychwstanie od zawsze były obecne w moim życiu, którym kieruje Chrystus. Bóg już 100 lat temu miał dla mnie konkretny plan i chyba jeszcze wiele dla mnie szykuje, skoro tak długo żyję – mówiła z humorem.
Zakonnica przyszła na świat w Gostyninie, jako ostatnia z dziesięciorga dzieci. Wychowywała się w wierzącej rodzinie, gdzie każdy dzień wypełniony był modlitwą. – Z mamą codziennie odmawialiśmy Różaniec. Pamiętam, jak byłam malutka, gdy mama rozważała tajemnice bolesne, za każdym razem płakałam. Mama wtedy zawsze mnie pocieszała, że Pan Jezus umarł, ale zmartwychwstał. Z niecierpliwością więc czekałam na tajemnice chwalebne. One napełniały mnie radością – opowiada siostra.
Działanie Chrystusa Zmartwychwstałego w swoim życiu s. Walentyna odczuwała na każdym kroku i już jako dziecko czuła, że On chce mieć ją blisko siebie. – Miałam jakieś 12 lat, gdy panowała epidemia szkarlatyny. Strasznie zachorowałam, majaczyłam, gorączka nie odpuszczała. To był czas Świętego Triduum Paschalnego, a dokładnie Wielki Piątek, gdy wszyscy myśleli, że to już koniec. Wtedy poprosiłam mamę, by zawołała księdza. Nie mogłam przyjąć Pana Jezusa, ale wyspowiadałam się i spokojnie czekałam na to, co będzie dalej. W Wielką Sobotę, gdy w liturgii Chrystus zmartwychwstaje, i ja wstałam z łóżka. Wiem, że to Jego działanie. Wtedy jedyne, czego pragnęłam, to przyjąć Go w Komunii św. – mówiła.
W dzieciństwie i młodości, choć bardzo lubiła tańczyć i miała wielu przyjaciół, bardziej niż na tańce czy spotkania z chłopcami wolała iść do kościoła lub zmówić Różaniec. – Gdy skończyłam 18 lat, wiedziałam, że chcę iść do zakonu. Zgłosiłam się do pasjonistek w Płocku. Gdy szykowałam się do klasztoru, wybuchła wojna. Pierwszy pocisk spadł na most między Gostyninem a Płockiem... Nie było wtedy mowy o klasztorze. Ale Pan Bóg cały czas był mi bliski. W trakcie wojny kilka razy chodziłam do księdza, by pomógł mi dostać się do klasztoru, wydał dokumenty, ale on wtedy powiedział, że więcej mogę zrobić jako świecka niż jako zakonnica. Wtedy pomyślałam, że jeśli mówi to kapłan, to chyba Chrystus przez niego mówi i odpuściłam – wspominała.
Tęsknota za zakonem była równie wielka jak za rodziną, która została w Gostyninie, gdy Walentyna odbywała dwuletni staż pielęgniarski w Gdyni. Walentyna wiedziała, że chce służyć Bogu, ale i drugiemu człowiekowi. Postanowiła pójść do szkoły pielęgniarek i ratować ludzkie życie. – Wtedy przekonałam się, że w szpitalu można tak samo apostołować, jak w zakonie. Ofiarować swoją pracę i modlitwę Bogu, poświęcenie cierpiącym. Każdego dnia spotykałam chorych, których rodziny czekały tylko na wyrok i nie wiedziały, co robić. Nie bałam się mówić wprost, że w takich chwilach najlepiej oddać się Bogu – opowiadała. Jako pielęgniarka niemal każdego dnia do chorych, umierających przyprowadzała kapłana i zachęcała do spowiedzi. – Mieli dużo czasu na przemyślenia, ja nie zmuszałam. Pytałam i jeśli była zgoda, prosiłam kapłana, by przyszedł z sakramentami. Wiele osób czuło się dużo lepiej, gdy w ich sercach, czasem po wielu latach, gościł Zmartwychwstały – mówiła.