Zna ją pokolenie seniorów, z którymi wzrastała, znają ludzie w średnim wieku, a także całkiem młodzi. Ci ostatni poznali ją, kiedy opiekowała się ich rodzicami, gdy przechodzili na drugą stronę życia. Dla każdego ma ciepłe słowo, uśmiech i radę: by żyli jak Maryja i we wszystkim, a zwłaszcza w chorobie, ufali Bogu.
W jednym ze swoich utworów Maryla Rodowicz śpiewa: „W sumie nie jest źle, no bo cóż, ręce sprawne mam i parę nóg. Głowa kręci się, szyja też. Powoli przesuwam się. W sumie nie jest źle, nie boli nic. Wstaję i od razu chce się żyć. I na tyle lat, co już mam, całkiem niezły jest mój stan”. Słowa piosenki jak ulał pasują do 80-letniej Barbary Nezdropy, rodowitej łowiczanki, romantyczki, matki, wdowy, babci, pielęgniarki. W Dniu Babci za jej dobro rewanżują się modlitwą nie tylko wnuki, ale także ci, którzy traktują ją jak babcię. A ona? Każdego dnia nie zapomina o swojej rodzinie, bliskich, chorych i tych, którzy mieszkają już w domu Ojca.
Miłość się (nie) zapodziała
Pani Basia to niewysoka, elegancka, pogodna, a gdy trzeba – jak na Księżaków przystało – charakterna kobieta, która przez niemal całe życie służyła chorym. Najpierw w łowickim szpitalu, potem jako pielęgniarka w Szkole Podstawowej nr 4 w Łowiczu. Po przejściu na emeryturę związała się z łowicką Stacją Opieki – Centrum Pielęgniarstwa Środowiskowo-Rodzinnego i Rehabilitacji Caritas Diecezji Łowickiej. Dziś pracujące tam osoby traktuje jak drugą rodzinę, bez której nie poradziłaby sobie w najtrudniejszych momentach życia. Przy filiżance herbaty pachnącej owocami seniorka chętnie wyrusza w retrospektywną podróż. Pamięć jej nie zawodzi. Bez kłopotu przywołuje ludzi, miejsca, wydarzenia, daty. Przy jednych uśmiecha się i mruży oczy, jakby chciała wyostrzyć wspomnienia, przy innych zastyga, robi małe przerwy, czasem ociera oczy. O rozklejaniu się jednak nie ma mowy.
Gdy jakaś łza zdradza jej wzruszenie, szybko przywołuje radośniejsze chwile. Opowieściom nie ma końca. Pytana nie tylko wspomina, ale też zastanawia się nad swoim życiem. Do przyjemnych chwil zalicza lata dzieciństwa i młodości. Opowiada o spacerach z mamą, która na łąkach udowadniała wyższość stokrotki nad różą, haftowanych matczynymi rękami obrusach, przy których kwiatek wraz z modlitwą ofiarowany był za dusze w czyśćcu cierpiące, domowych lekcjach historii, spotkaniach z prymasem kard. Stefanem Wyszyńskim, łowicką szkołę pielęgniarstwa, w której wyborze miała udział s. Zofia Padalec, szarytka. – Siostra Zofia była niezwykłą osobą. A ja byłam jej ulubienicą. Ona miała wpływ na moje życie, zawód, duchowość, podobnie jak kard. Wyszyński, którego od dziecka uwielbiałam słuchać zawsze, gdy przyjeżdżał do Łowicza. Jego słowa mnie poruszały, zwłaszcza gdy mówił o Maryi, Bogu i ojczyźnie. Miałam szczęście z jego rąk przyjąć sakrament bierzmowania – opowiada pani Barbara.
– Z prymasem łączy mnie duchowa więź. W czasach internowania obrazu Pani Częstochowskiej niosłam na wałach jego ramy. W czasie internowania kard. Wyszyńskiego moja mama zbierała pieniądze na Mszę św. w intencji jego uwolnienia. Ktoś na nią doniósł i została zatrzymana. Kiedy ją zapytano, dlaczego to robi, bez zawahania odpowiedziała: „Proszę pana, gdyby pan został niesłusznie osądzony, też bym zbierała”. Po tych słowach funkcjonariusz tylko rzucił: „Ach, ty głupia babo, idź do domu”. Potem, gdy kardynał umarł, przez lata prosiłam go, by wyprosił mi łaskę doczekania jego beatyfikacji. I wyprosił. I nie tylko to. To mój osobisty orędownik – opowiada. Wyjmuje pochodzącą z 1905 r. pocztówkę, ukochaną pamiątkę rodzinną, przy której nieraz się modli – ukrzyżowany Jezus przytula na niej skutą w kajdany ojczyznę. Pani Barbara kocha ją całym sercem. „Ilustracją” do pozostałych opowieści są dwie kolejne kartki, obrazujące wiarę i nadzieję. Trzecia – miłość – gdzieś się zapodziała. Na słowa, że swoim życiem ją opisuje, wzrusza się i szybko zmienia temat.
Rozpowszechnione wezwanie
Opowieściom o nauce zawodu, a później pracy w szpitalu i po urodzeniu dzieci w szkole nie ma końca. Pamięta zajęcia z chirurgii i nieustanne pytania o rozbite kolana, wielkie guzy, szybko stawiane diagnozy zapalenia wyrostka robaczkowego. Nigdy nie zapomni też wielu lat spędzonych w szpitalu. – Kochałam ten zawód. Praca na chirurgii była wyzwaniem, ale dawała też wiele satysfakcji. Najtrudniejsze, ze względu na moją wagę i wzrost, było przenoszenie pacjentów. Żartowano, że ja mogę tylko za piętki. Za to bardzo chętnie zaprowadzałam chorych na blok. Zawsze, idąc z nimi, mówiłam, by ufali Maryi i Bogu, by byli dobrej myśli. Wiem, że bardzo im to pomagało. Pracując w tym zawodzie, wiele widziałam. Patrzyłam na cierpienie, ból, śmierć, ale także na powroty do zdrowia i związaną z tym radość – wspomina. Po przejściu na emeryturę pani Basia nie zamknęła się w domu.
– Będąc w przychodni, spotkałam Lucynę Sujkę z Caritas i tak związałam się z tym miejscem. A że mieszkam tuż obok, bo do stacji idę aż półtorej minuty, znalazłam tam drugą rodzinę. Wszyscy pracownicy są moimi duchowymi dziećmi, od księdza dyrektora zaczynając. Dla wszystkich w Dniu Dziecka mam lizaka. Codziennie wspieram ich modlitwą, radą, pomocą. Dzięki nim udało mi się przetrwać najtrudniejsze chwile w życiu. Pięć lat temu, szukając u siebie nowotworu, znalazłam go. Myjąc się pod prysznicem, wyczułam pod pachą powiększone węzły chłonne. Po USG okazało się, że mam złośliwego raka piersi. Gdy usłyszałam diagnozę, wyrwało mi się: „Bądź wola Twoja”, a zaraz potem: „Jezu, Ty się tym zajmij”. Słowa te powtarzałam przed operacją, a także w trakcie chemii i naświetlań. Tak też mówiłam, leżąc w sali szpitalnej, rozpowszechniając w ten sposób to wezwanie. Przez cały czas zaglądałam do stacji. Obecność pracowników pomogła mi nie tylko zwalczyć chorobę, ale też pogodzić się z drugim ciosem. W trakcie mojego leczenia mąż najpierw nie mógł uwierzyć w to, co mnie spotkało. Potem bardzo to wszystko przeżywał. Zaczął mocno kasłać. Pewnego dnia zobaczyłam, że pluje krwią. Okazało się, że ma raka płuc, oskrzeli, z przerzutami do kości, wątroby. Całe jego chorowanie trwało dwa tygodnie. To były bardzo trudne chwile, bo nie mogłam go zabrać, tak jak chciał, do domu. Lekarze nie zgadzali się na to ze względu na mój stan. A ja ciągle sobie wyrzucałam, że nie mogłam się mu odwzajemnić za jego troskę, którą mnie otoczył. Do dziś pamiętam chwilę, jak obcinał mi włosy, szlochając, jak przywoził do szpitala wyprasowane „na listek” koszule nocne i ręczniki. Zmarł w szpitalu, przy córce. Ostatnie zdanie, jakie do mnie powiedział przez telefon, brzmiało: „Basiu, zajmij się sobą”. Wierzę, że to nie był wyrzut. Razem spędziliśmy 48 lat. Był bardzo czułym i dobrym mężem, ojcem, dziadkiem. 11-letnia wnuczka, gdy umarł, napisała do niego list. Córka włożyła mu go do trumny. Po jego odejściu jeszcze bardziej doceniłam jego gesty, którymi świadczył o swojej miłości.
Czego można więcej chcieć?
Praca z chorymi, wygrana walka z rakiem, śmierć męża, a także obserwowanie czułości, z jaką chorymi w Caritas i hospicjum opiekują się lekarze, pielęgniarki i fizjoterapeuci, odcisnęły ślad na życiu pani Barbary. Przeszła wiele i widziała wiele. Wszystko to nauczyło ją, że pacjent, umierający sąsiad to nie kolejny przypadek, ale konkretny cierpiący człowiek, którego bez względu na historię życia Bóg miłuje i zbawia.
– W sytuacjach, gdy pochylałam się nad chorym, od początku nie traktowałam tego jako swojego obowiązku. Zawsze chciałam otulić chorych swoim słowem, sercem i czułością dłoni. I choć daleko mi do Ani z Caritas, stającej przy chorym jak czuły Boży anioł, który nie choremu, a samemu Jezusowi obmywa i opatruje rany, wiem, że tak można czuć. Doświadczyłam tego przy pacjencie, którego nazwałam Łazarzem. Był to mężczyzna zniszczony przez nałogi. Miał wiele na sumieniu. Jak mówiono, jego żona, nie mogąc znieść upokorzeń, popełniła samobójstwo. Córka nie chciała się z nim widzieć. Chorował sam. Nowotwór języka nie pozwalał mu mówić. Przychodząc do niego, nie tylko troszczyłam się o jego ciało, ale i duszę. Modliłam się o jego przemianę. Wołałam na pomoc Maryję i kardynała. I stał się cud. Odszedł spokojnie, przy córce, pogodzony z sobą, Bogiem, bliskimi. Tego doświadczenia nie zapomnę do końca życia. Wtedy czułam, że Bóg był bardzo blisko, że pozwolił się dotknąć – opowiada B. Nezdropa. Zapytana, czy jest szczęśliwa, znacząco się uśmiecha i szybko odpowiada: – Tak, bardzo. Czuję się potrzebna. Mam dobre dzieci i wnuki, także te „przyszywane”, a dodatkowo, jak na swój wiek, mam całkiem dobre zdrowie. Czego można więcej chcieć? Tylko czasem tęsknię za mężem... Na szczęście od smutków i spraw trudnych mam Najświętszą Panienkę i swojego błogosławionego. Przez lata nauczyłam się mówić: „Bądź wola Twoja” i „Jezu, Ty się tym zajmij”. Więc mówię to i wierzę w Jego miłosierdzie.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się