W ramach naszego cyklu "Mimo drzwi zamkniętych" przez trzy dni będziemy publikować świadectwa kapłanów, którzy zgodzili się podzielić z nami swoim przeżywaniem kapłaństwa i wiary w czasach pandemii.
Ks. Kamil Goc, notariusz KDŁ, diecezjalny wizytator nauki religii, rezydent w parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Łowiczu:
W ostatnich dniach, z jeszcze większą wyrazistością, towarzyszą mi słowa z mojego obrazka prymicyjnego. Otóż na motto kapłańskiego życia wybrałem cytat: "Albowiem wy jesteście pieczęcią mego apostołowania w Panu" (1 Kor 9, 2b). Zawsze miałem przeświadczenie, że jako ksiądz mam być pośród ludzi. Obok tradycyjnej posługi - Msza św. czy konfesjonał - mam poświęcić się grupom i wspólnotom. I tak też jest. W Łowiczu na Korabce poświęciłem się ministrantom i lektorom, Katolickiemu Stowarzyszeniu Młodzieży, Odnowie w Duchu Świętym, aby z ludźmi być bliżej Jezusa. To jakoś wyznaczało kierunek mojego zaangażowania. Nie było tłumów. Każda osoba została przez Jezusa "złowiona" indywidualnie. Często pytałem wówczas Boga, dlaczego tak bardzo trudno zachęcić ludzi do głębszego, większego zaangażowania się w wiarę. Mam poczucie, że wkład sił często nie był adekwatny do oczekiwanych rezultatów. Czułem się niewydolny duszpastersko. Mimo to nie poddawałem się i cieszyłem się z każdej jednej osoby. Wiem, że jako rybak ludzi mam "łowić na wędkę", pojedynczo, indywidualnie. Czasem się to udawało, czasem nie.
Teraz, gdy wybuchła pandemia koronawirusa i weszły w życie wszelkie ograniczenia, z dnia na dzień, w jednym momencie, wszystko ustało. "Pieczęć mego apostołowania" pozostała w domu. Pieczęć - znak uwierzytelniający, potwierdzający moją kapłańską tożsamość, jest jakby nieobecna. Trudno sprawować Mszę św., kiedy nie ma ludzi. Trudno być z ludźmi i dla ludzi bez ich fizycznej obecności. Niemniej jednak jestem i czuję się odpowiedzialny za tych, których Jezus powierzył mojej trosce.
Nie ukrywam, że gdzieś w sercu mam obawę, lęk o to, czy kiedy wszystko się unormuje, czy uda się ich znów pozbierać, zgromadzić... Do tej pory stawiałem na kontakt bezpośredni, twarzą w twarz. Teraz to niemożliwe. Za namową przyjaciół próbuję nawrócić się medialnie. Bo skoro nie można spotkać młodych realnie, to potrzebuję wejść na kontynent wirtualny, aby z nimi być. Aby nie czuli się porzuceni, "niezaopiekowani". To dla mnie spore wyzwanie. Ale taka jest potrzeba chwili. Mam nadzieję, że to się uda. Zawsze broniłem się przed niepotrzebną obecnością w sieci na rzecz realnego bycia z drugim człowiekiem. W obecnej sytuacji nie widzę innego sposobu. Po prostu nie chcę ich stracić.
Jest wiele spraw, nad którymi myślę, z którymi się zmagam. O wszystkim nie jestem w stanie opowiedzieć. I chyba nawet nie chcę. Niech pozostaną moim osobistym byciem przed Jezusem. Niemniej jednak chcę się podzielić jeszcze jednym doświadczeniem. Otóż, Pan Jezus, odzierając mnie z wszystkich innych absorbujących aktywności, pokazuje mi istotę tych wszystkich zaangażowań, wskazując na siebie samego. "Albowiem wy jesteście pieczęcią mego apostołowania w Panu" (1 Kor 9, 2b). To, co robiłem, to, co będę robił, mam podejmować "w Panu", ze względu na Niego. Niby to oczywiste, ale - jak się okazuje - pewnie nie zawsze. To swoisty czas oczyszczenia, aby znów "apostołować w Panu". Chcę wierzyć, że to tymczasowe odseparowanie zaowocuje tym, że ja sam, ale i inni ludzie zatęsknimy bardziej za Jezusem, za wspólnotą, za Kościołem, za sobą nawzajem. Oczywiście obawiam się, że wielu nie wróci, ale ważniejsze jest to, aby to, co było we mnie, w nas skostniałe, umarło. Pewnie już nic nie będzie takie samo jak przed koronawirusem. Ale może jest szansa na to, aby w końcu przyszła prawdziwa wiosna Kościoła. Tyle, że musi się ona zacząć najpierw od mojego serca.